NEWSBLOG

ZAPRASZAMY DO KONTAKTU

 

Jesteśmy otwarci na wszelkie sugestie, pomysły i współpracę. Jeśli coś ciekawego dzieje się w okolicy, o czym warto wiedzieć, napisz do nas:

Niezależny portal poświęcony życiu społeczno-kulturalnemu w gminie Narew © 2024

polityka PRYWATNOŚCI

kontakt@widoknanarew.pl

Thank you for being here

Danke, dass Sie hier sind

Дякую за те, що ви тут

Dziękujemy, że tu jesteś

Nasi przodkowie: historie mieszkańców #1

18 listopada 2024

Opowieść o prawdziwych wydarzeniach z życia Siemiona Kononiuka i jego najstarszej córki, Aleksandry, którą spisaliśmy w oparciu o historię rodzinną przechowaną w pamięci i opowiedzianą nam przez mieszkańca Narwi, Jana Czerniakiewicza.

 

SWATY

 

Siemion Kondratiew Kononiuk nie miał jeszcze lat trzydziestu, kiedy na świat przyszło jego pierworodne dziecko. Jak podaje spis parafialny z 1887, działo się to najprawdopodobniej około roku 1845.

 

O całkowitą pewność trudno, ale narodziny Aleksandry przypadły bez wątpienia przed 1850, kiedy Siemionowi urodziła się druga córka, Maria, a w kolejnym roku najsławniejsza jego własna, z krwi i kości, latorośl – pierwszy syn, Łukasz. Wyuczony w Petersburgu na wojskowego, swoje jeszcze bardziej wybitne dzieci wykształcił w znamienitych szkołach, po czym na zdobywanie świata posłał. Sam zaś, dosłużywszy się z biegiem czasu stopnia pułkownika, spoczął z honorami w odrodzonej polskiej stolicy, dokładnie w marcu 1929 roku.

 

Aleksandra tymczasem przeznaczenia takiego nie śmiała sobie nawet wyobrażać. Dla niej bowiem zamyślił Siemion los zwyczajny, jaki – podług ówczesnych zasad – każdego wiejskiego trzpiota przeobrazić miał w niewiastę zacną i sercu nieciężką. Czyli taką, która Boga się boi, męża hołubi, dzieci chowa, piec grzeje i o strawę dba.

 

Kiedy więc już wieku stosownego dobiła, zaczął się ojciec rozglądać za odpowiednim dla niej kandydatem, z którym by się gładko w to jarzmo odwieczne wprzęgła.

 

Owego pamiętnego dnia, a nie wiadomo, który to był rok – na pewno zaś świeżo jeszcze po zimowym powstaniu – przywiózł Siemion na Podwaśki siedmiu kawalerów. (Musiał ich gdzieś zupełnie niedaleko upatrzyć, bo gdyby poza okolicą szukał, to by się nie odbyło to, co się tego dnia odbyło). Tak czy inaczej, każdego bez wyjątku, kto połowicy się jeszcze nie dożył, a stosowne miał ku temu wiekiem warunki i wstrząsało nim jakieś niepohamowane a poważne pragnienie w tym kierunku – na wóz załadował i do siebie pozwoził.

 

Kiedy już usadowili się wszyscy przy ciągnącej się przez całą izbę ławie, przywołał córkę. Nie zdążyła nawet porządnie spąsowieć, bo od razu kazał jej przed każdym z gości osobny kieliszek postawić. Później, gdy po samogon pobiegła, też za wiele sposobności nie miała, żeby się rumieńcem należycie okryć. A dalej, gdy już tylko wódkę zostało ponalewać, ręce jej drżały i może cała trzęsła się jak poranek przed burzą. Bo coś tam przecież mogła uczuć w środku, że Siemion całe to zbiorowisko przydumał w sprawie jej zaślubin i może samym tym rozlewaniem los swój już przesądziła.

 

Napełniwszy tak wszystkie siedem kieliszków, zastygła w bezruchu i z łomoczącym sercem spojrzała na ojca. A ten huknął, że aż konie na podwórzu zerwały się do galopu.

 

– Wypij sobie, moja miła, zdrowie tego, za którego pójdziesz!

 

A był wśród tej siódemki Józef Czerniakiewicz z Makówki, zwany Hreczkosiejem. Tak jak jego ojciec, Grzegorz, od pacholęcia siał i zbierał wszystko, czym tylko ziemia makowiecka zdołała obrodzić. A ponieważ skąpą, na pół martwą tę ziemię owiewała niechlubna sława, próżno było tu szukać, poza gryką i żytem, plonów o mniej podrzędnej reputacji. (Grykę w dawnej mowie nazywano tutaj "hreczką" i od tego właśnie wziął się jego przydomek).

 

Żyli więc Makówczanie w samych tylko szarościach, w zgryzocie i bolesnej trosce o dzień jutrzejszy. A jeśli nawet komuś gdzie indziej jeszcze parę hektarów skapło, marna to była obfitość. Tak czy siak, mało kto stąd za przyzwoitą partię uchodził.

 

Jak podaje stara księga, która po dziś dzień spoczywa w narwiańskiej cerkwi, Józef był starszy od Aleksandry na lat siedem. Ciężko też mniemać, że tych dwoje nie miało wcześniej o swoim istnieniu żadnego pojęcia. Jeśli nawet nie na drogach krzyżujących się między posiołkami, nie na gwarnych rynkach narewskiego miasta i jego ustronnych uliczkach, nie na ścieżkach leśnych i polnych, ani brodach rzecznych, ługach i pastwiskach, to na pewno w cerkiewce musieli się widywać.

 

W niedzielę zbierała się bowiem na liturgii świętej cała Narew prawosławna, łącznie z Makówką i Waśkami, nie licząc pozostałych siół okolicznych. (A działo się to w starej świątynce czyżowskiej, darowanej przed prawie dwustu laty Narwianom, z której do naszych czasów nie pozostała już ani jedna deska).

 

I może on ją w tej cerkiewce, któż to wie, szelmowskimi uśmiechami muskał, a ona mu w zamian powłóczyste spojrzenia posyłała. A później, po mszy, po kazaniach, pokłonach rozlicznych i obcałowywaniu krzyży, gramoliła się Aleksandra wraz z matką swoją Paraskiewą na bryczkę, wciśnięta pomiędzy resztę siemionowego przychówku. Chwytał wtedy Siemion za lejce, smagał konie rzemiennym batem, a Józef co najwyżej, na krótką chwilę przylepiwszy się cichym spojrzeniem do tego obrazu, znikającego za gęstą chmurą kurzu, tłukł się piechotą do swojej Makówki.

 

Ileż to razy, jeśli już? Może nie jeden? Któż to wie. Gdzieś się przecież tej miłości swojej albo jakiegoś dusz przeczucia musieli wcześniej nabrać.

 

Jednak owego pamiętnego dnia z całą pewnością zasiadł Hreczkosiej w jednym szeregu z pozostałymi konkurentami. Bardziej spasionymi, dodać trzeba – przez ten ich niejaki, oprócz hektarów, zbytek surducików i kamizelek. Teraz jednak przed wszystkimi ten sam kielich stoi, a decydować będzie pannica.

 

– Wybieraj! – przynaglił Siemion, nie mogąc doczekać się rozstrzygnięcia. Myślał może do samego końca, że przy takich wyborach córka godziwe zaręczyny na jego oczach sama sobie opije, a on cały ten ambaras jednym tylko chlustem rozstrzygnie.

 

Ta tymczasem, nie namyślając się ani chwili i jedynie w Józefa wpatrzona, pofrunęła doń jak ptaszyna, jego kieliszek pochwyciła i wszystko do dna duszkiem wychyliła.

 

– Głupia gąska! – syknął Siemion w myślach, krzywiąc się z niesmakiem. – Wdzięk kwiatu może i ma, za to rozumu żadnego. Tylu tutaj lepszych siedzi, a żebraczynę wybrała... Ech, głupia!

 

Wstrzymał na chwilę oddech i obrzucił Hreczkosieja pełnym wzgardy spojrzeniem.

 

– Nu, jaki on dla niej hoży... Podryguje przed nim, w dzióbek zagląda, jakby się opiumu nażarła. Nu, czekaj... Skończy się igraszka, przyjdzie szarzyzna, zmierzi nędzną duszę, i ani lichej kopiejki z tego, ani czci u ludzi...

 

–  A niech tam... – zamyślił się krótko w łagodniejszym tonie. – Ręce zdrowe ma. Robić potrafi...

 

Ostatecznie zawładnęła nim jakaś nieprzezwyciężona odraza. – Parobkiem mógłby być moim, a nie zięciem! Dziewczynisko... Zwiozłem jej najlepsze, co tylko: i krzepkie, i strojne, i wychowane, i majętne... A ona sobie co wydumała? Próchno! – oczy Siemiona zapaliły się gorączką, choć na całym obliczu jakby zlodowaciał. – Przeklęta! Ojca swego się nie boi i ludzi nie wstydzi! Nu, czekaj, już ja wam pokażę!

 

Zdołał jednak w porę ugasić pioruny coraz wścieklej miotające się w jego trzewiach. Diabłów swoich też z łańcucha nie zamierzał jeszcze spuszczać. Przynajmniej do czasu, aż rozegra się sprawa ślubu i wesela. Bo jeśli teraz wydałoby się, że posagu jej nie da, mógłby się ten niegodziwiec Hreczkosiej rozmyślić i pierzchnąć do swojej Makówki. Piwa nawarzyli, to niech teraz piją. Rozdzielać ich bowiem, z powodu tej nauczki, nie miał zamiaru.

 

Pokiwał więc głową, brodę długą pogładził: – Nu, żeś wybrała... To niech będzie, jak chcesz!

 

Pobrali się Józef z Aleksandrą w Narwi. A na Podwaśkach Siemion wesele wyprawił huczne. Może nawet prosię w całości upieczono i jajo w ryj mu wsadzono, żeby cała okolica też gęby porozdziawiała i żeby później nikt nie śmiał choćby pod nosem zamamrotać, że ojciec Boga zapomniał i wszelkiego dobra córce pożałował.

 

W każdym razie pojedli, popili, potańcowali. A gdy się już wszyscy rozeszli, rzekł do Aleksandry: – Oto twój ślubny, jakiego sobie wybrałaś. Idź teraz do tej jego chałupiny i bądź tam, jak chciałaś, panią na makowieckich włościach.

 

I poszła, już teraz jako Czerniakiewiczowa, prosto do Makówki. Być może szlochem się zanosiła albo przynajmniej łzy gwałtem powstrzymywała, przejąwszy się do głębi grozą swego wywłaszczenia. A może żadna dusza się pod nią nie ugięła i serce biło w niej nieulękłe, niewrażliwe na wszelką drwinę, bo mając u boku swojego Józefa, zimnym obliczem ojca wcale się nie przejmowała. Któż to wie...

 

Tak czy siak, przez kolejne lata żyła z mężem w jego zapadłej chacie, grykę z nim siała i brzemiona wszelkich mąk chłopskiej doli niosła. Dni płynęły, szare jak jesień, bez żadnych raczej niespodzianek. Z jałowizny swojej niewiele wprawdzie ciągnęli, tyle co na przeżycie, a może i to nie zawsze. Ale jeśli nie łonem ziemi, to chociaż dziećmi im obrodziło.

 

Najpierw Włodzimierzem, najstarszym, w 1868 urodzonym; później Grzegorzem (jego data narodzin nie jest do końca pewna, ale było to gdzieś pomiędzy 1869 a 1872 rokiem). A trzecia, w 1875, na świat przyszła Eudokia. W dalszej kolejności sprowadzono Anastazję, Izydora, Aleksego, Stefanię, Jakuba, Bazylego, Mirona, Piotra i Jana.

 

Czy oglądał przez ten czas Siemion swoje wnuki? Może tak, może nie. W każdym razie należałoby raczej miarkować, że pomiędzy ojcem a córką wiało wtedy tęgim chłodem. Mógł ją nawet wyprzeć na długie lata, jeśli nie z serca, to przynajmniej z myśli. Bo czyżby zgasił nad nią zupełnie ostatnie szczątki słońca, jakie jej z domu po ojcu rodzonym pozostały?

 

Nadszedł w końcu pewien dzień w samym środku lata. Niebo mogło błyszczeć wtedy szafirową taflą, a żar wylewać się z niego wiadrami. Niemniej, tego dnia właśnie wybrał się Siemion swoją bryczką w stronę Narwi. (Trudno powiedzieć, kiedy to było dokładnie i ile lat żyła już Aleksandra ze swoim Józefem w makowieckiej chałupinie. Trochę jednak czasu uleciało).

 

Jedzie więc, końskim zadom batów nie szczędzi, leśne zarośla i kępy drzew, a po nich pola szerokie mija. I tak na rozpędzonych kołach, zbliża się z turkotem do Makówki.

 

Raptem widmo jakieś wyłania się nieopodal drogi. Podjeżdża, lejce ściąga. Słońce raz po raz kłuje go w źrenice, więc dłoń przysuwa do napiętego czoła i wpija się w to widmo nieugiętym wzrokiem, z pewnym, nawet w zupełności do siebie niepodobnym zaniepokojeniem.

 

Niby to kocmołuch na polu. Przygarbiony, grykę chudymi rękami, choć miarowo rwie. Pomimo piekącego powietrza, chustą jak całunem pogrzebowym szczelnie otulony.

 

Tyle tylko zdołał ujrzeć w pierwszej chwili, bo – jak to zawsze bywa przy takim zajęciu – wszędzie unosiły się ociężałe kłęby pyłu. I cała ta oblepiona nim postać – wydawało się, jakby z samego pieca wylazła.

 

Tkwił tak, nie wiedząc czemu, jakiś czas nad nią, do momentu, gdy znienacka podniosła wzrok, zawiesiwszy go na głębokich bruzdach jego czerstwej twarzy.

 

Wtem Siemionowi coś w samym środku serca zawyło. Stęknął cicho. Oddech uwiązł mu w gardle.

 

Z policzkami zapadłymi, z twarzą wychudłą i czarną od kurzu, z oczami zgasłymi, głęboko wtopionymi w oczodoły, bez blasku niegdysiejszego, bez tamtych przekornych chochlików nieobrabowanych jeszcze z drgań żywych i radosnych, a jako ta roślinka uschła, umartwiona, pozbawiona wszelkich odżywczych soków i z całym tylko morzem niepojętego bólu, który mógł odczuć w jej spojrzeniu – stała przed nim Aleksandra.

 

Rozpaczliwy ten widok natychmiast zaczął wypalać się w jego duszy rozgrzanym żelazem. I zabolała go ta dusza dotkliwie, szarpnęła, zakołysała, oszołomiła wytrysłym raptownie zdrojem miłosierdzia wobec krzywd, które i jej, i sam sobie postanowił przebaczyć. Oto bowiem pierworodna kość z jego kości, ciało z jego ciała i krew z jego krwi, wiła się na tym klepisku w potwornej męce za chlebem, którego goryczy nawet swoim parobkom nie chciałby dać do skosztowania.

 

Może zbyt surowy był dla jej tkliwego serca, może zbyt wiele gwoździ do przełknięcia jej rzucił, na nizinę życia spychając. I pogrążywszy się tak na samym dnie sumienia, natychmiast powziął nie zostawiać jej już dłużej w mocy losu.

 

Przeszyty więc głębokim zlitowaniem, niemal z marszu nabył i sprezentował Aleksandrze uroczysko w Hajdukowszczyźnie po dziś dzień Krywczykiem lub Krzywczykiem, od puszczańskiej rzeczki, zwane. Rozciąga się ta bezkresna ziemia na lewo, gdy się od strony Makówki do wsi wjeżdża i do dzisiaj pozostaje własnością jej potomków.

 

Na obdarowaniu tym zresztą nie poprzestał. W Hajdukowszczyźnie postawił Czerniakiewiczom dom, do którego przeprowadzili się z makowieckiej lepianki. Córka i ten promień ojcowskiego słońca przyjęła, jak można sądzić, z sercem pełnym czci i wdzięczności.

 

Bo los jej rodziny za sprawą zaległego posagu odmienił się, rozkwitając jak polny kwiat po długiej zimie.

 

Przez szereg kolejnych lat mieszkała w Hajdukowszczyźnie i za jakiś niedługi czas dzieci zaczęła żenić. Na początku Włodzimierza z Marią, którą ten sobie gdzieś pod Rzepiskami upatrzył. Grzegorz pojął Dominikę z Rohoz, z domu Ostaszewskich, których – od imienia jej ojca, Floriana – po dziś dzień Florkami w całej gminie nazywają. Eudokia zaś poszła za Karpa Sadowskiego do Wasiek, Anastazja do Doratynki za Klemensa Gromotowicza, a Stefania za Jeremiasza do Kożyna i została panią Jakimiukową. A potem wnuki zaczęły się rodzić. I tak dalej...

 

Pod koniec 1895 roku, oczy Siemiona Kondratiewa Kononiuka zamknęły się na wieki. Przeżywszy 76 lat, spoczął na cmentarzu w Narwi, odprowadzony z czcią i chwałą, pośród świec, cerkiewnego pienia i dymów kadzielnych. A wraz z jego odejściem powoli dobiegała kresu epoka, jakiej nigdy tu wcześniej nie było i więcej już miało nie być.

 

Niewiele bowiem czasu upłynęło, kiedy długą ciszę nad światem rozdarł grzmot wielkiej wojny – pierwszej takiej, z ogniem spadającym z nieba i bestiami ze stali.

 

Do ziemi narwiańskiej rychło docierać zaczęły echa bitewnych barabanów, a wraz z nimi straszliwe wieści, że z Zachodu sunie pruska nawałnica i lada moment tutejszemu ludowi, który od wieków Boga cyrylicą wysławia, krwawą zamierza zgotować łaźnię.

 

Na całą ziemię prawosławną zstąpił blady strach. Wszędzie krążyły upiorne widziadła mordów, pożogi i śmierci. A wiało grozą tak nieprzepartą, że dusze głębiej wstrząśnięte trzeba było stale kurzyć szeptuchowym gusłem.

 

Lud pakował na furmanki, co tylko mógł. Niektórzy, pozostawiwszy za sobą cały dobytek, pędzili tabunem po żelaznych torach, nawet za Moskwę samą. Byle dalej od płomienia zguby.

 

Czerniakiewicze wraz z synami, córkami, synowymi i małymi jeszcze wnuczętami, przeżegnawszy swoją hajdukowską chatę znakiem krzyża i świętą ikoną, wyruszyli furami – jeśli nie wiosną, to latem, a jeśli nie latem, to wczesną jesienią 1915 roku. Aleksandra mogła już wtedy dochodzić lat siedemdziesięciu lub niewiele jej do tego wieku brakło.

 

Podobno przejechali spory kawał drogi, kiedy zaniemogła i życie z niej uszło. Była już bowiem tylko marnym cieniem, bez śladu dawnej siły, zbyt przygnieciona trudami minionych dni, aby jeszcze unieść brzemię tej udręki; jak wielu nieszczęsnych, położonych zarazą, wycieńczeniem i głodem, a potem wrzuconych pośpiesznie w zimne i obce mogiły.

 

Zachowało się w pamięci potomnych, że ostatnie tchnienie wydała w głębi dzisiejszej Białorusi, w miejscowości o nazwie Niegoniecie albo Niegonicze. A może były to Niechniewicze, bo ciągną się takie za Nowogródkiem. Jednak nie dalej niż za rzeką Berezyną, gdzie w miasteczku o tej samej nazwie Czerniakiewiczowie osiedli na kilka lat.

 

Tak czy inaczej, pochowano ją w milczącym grobie, wykopanym gdzieś po drodze. A gdy ostatnia piędź ziemi spoczęła na usypanym kopcu, wetknęli w miejsce krzyża kij. Jakże sromotny musiał być to widok... Wtedy synowa jej, Dominika, zdjęła z siebie krzyżyk, który nosiła na szyi i oplotła nim ów nagi, żałosny badyl.

 

Nie godziło się bowiem – a każda garść ziemi mogilnej domagała się tego niewypowiedzianym krzykiem – żeby córka Siemionowa, pokornie niosąc to, co jej niebo zesłało i co ojcowskie ręce jego wyrokami odmierzyły, u kresu swojej ziemskiej drogi bez najlichszego krzyżyka, tak jak niegdyś bez posagu ojcowskiego, w ziemi golusieńkiej pozostała. Nie godziło się już więcej. Ani w sercu, ani w sumieniu, a przynajmniej w zwyczajnej ludzkiej sprawiedliwości.

 

I tak oto kończy się historia Aleksandry Czerniakiewicz z domu Kononiuk, pierworodnej córki sławnego Siemiona.

 

Wszystko, co zostało tu powiedziane, z całą pewnością miało miejsce. Wszelkie imiona, daty i miejsca są prawdziwe i dokładnie sprawdzone w starych wykazach i księgach cerkiewnych. A jeśli ktoś twierdzi inaczej, niech zasiada, chwyta za pióro i niech drogiego czytelnika przekona.

 

Bo oprócz paru zapisów skreślonych w dawnych dokumentach, do naszych czasów nie zachowały się żadne pamiątki, przedmioty i fotografie, jakie mogłyby dać świadectwo tej historii. Przetrwały tylko słowa i obrazy zamieszkałe w czułych duszach i wędrujące przez pamięć kilku pokoleń. I jeszcze parę miejsc trwających nieruchomo, gdzie o zamglonych wspomnieniach tych wydarzeń szumią już tylko najstarsze drzewa.

 

Symboliczny grób Aleksandry znajduje się obecnie na cmentarzu prawosławnym w Narwi przy ul. Cichej, w miejscu, gdzie w 1927 roku spoczął jej wybranek, Józef Czerniakiewicz. Według poszlak ze spisów parafialnych, w chwili śmierci miał około 88 lat. Krzyż ufundował jeden z synów, Jan zwany Bezdzietnym. Jednak wyryta w kamieniu inskrypcja wprowadza w błąd zamienione zostały daty śmierci małżonków.

 

Widok na dzisiejszą Makówkę (2024)

 

Dom Aleksandry i Józefa w Makówce stał w głębi wsi, dokładnie w miejscu, gdzie teraz znajduje się to małe poletko z kilkoma zagonami. Obok niezamieszkały, zaniedbany dom, wybudowany przed ponad 50 laty przez Aleksego, wnuka Maksyma Czerniakiewicza, rzekomego brata Józefa.

 

Wjazd do dzisiejszej Hajdukowszczyzny od strony Makówki (2024).

 

Dom zbudowany Czerniakiewiczom w Hajdukowszczyźnie przez Siemiona Kononiuka nie przetrwał do naszych czasów. Podobnie jak cała wieś, został niemal doszczętnie spalony podczas II wojny światowej. Na jego miejscu wzniesiono nowy, który stoi do dzisiaj (na zdj.). Z końca XIX wieku zachował się jedynie kamienny fundament.

 

Przyszli Niemcy, powiedzieli, że wioskę spalą. Kazali zabrać schowaną w szopce słoninę. Niemiec uciął sobie kawałek, tyle, ile chciał, a resztą kazał zabierać, bo cała wieś miała zostać spalona. Wszystkich wysiedlili wtedy do Makówki. (... ) Po wojnie dom został odbudowany. Była na nim umieszczona data 6 czerwca 1946 roku... wspomina Władysław Czerniakiewicz (na zdj.), mieszkaniec Dubin i obecny właściciel posesji w Hajdukowszczyźnie. Jako jeden z potomków Aleksandry i Józefa, do dzisiaj uprawia część spuścizny, którą Siemion Kononiuk w zaległym posagu darował jego prababce.

 

 

EPILOG

 

Niektórzy potomkowie Aleksandry Czerniakiewicz z d. Kononiuk wciąż w niemałej liczbie zamieszkują gminę Narew. Wielu rozproszyło się po regionie, jeszcze inni po kraju i świecie. Od Aleksandry i Józefa wywodzą się Czerniakiewiczowie z Narwi, Hajdukowszczyzny, Dubin, Bielska Podlaskiego i Białegostoku. Dalej zaś żeńskimi liniami pokrewieństwa wiążą się z nimi m.in. Sadowscy z Wasiek i Rybak, Gromotowiczowie z Doratynki, Borowikowie i Grygorukowie z Hajdukowszczyzny, Samojlukowie z Chrabostówki, Frankowscy z Tyniewicz Małych, Świętochowscy z Makówki, Sadowscy, Pleskowiczowie, Żakiewiczowie, Rusaczykowie, Korobkiewiczowie, Siemieniukowie i Jakubowscy z Narwi. Z innych zaś, poza gminą Narew, miejscowości – Samocikowie z Michnówki, Jakimiukowie z Kożyna, Ignaciukowie z Kamienia, Sadowscy z Hajnówki, Ławreszukowie, Ostapczukowie, Rygorowiczowe i Dąbrowscy z Białegostoku, gdyby wymienić tylko niektórych. Z polskich miast, oprócz Białegostoku, odgałęzienia biegną do Poznania, Bełchatowa, Warszawy, do lubelskiego oraz na Warmię i Mazury. W dalszych pokoleniach ich potomkowie zamieszkują obecnie Stany Zjednoczone, Wielką Brytanię, Australię, Białoruś i Rosję.