NEWSBLOG

ZAPRASZAMY DO KONTAKTU

 

Jesteśmy otwarci na wszelkie sugestie, pomysły i współpracę. Jeśli coś ciekawego dzieje się w okolicy, o czym warto wiedzieć, napisz do nas:

Niezależny portal poświęcony życiu społeczno-kulturalnemu w gminie Narew © 2025

kontakt@widoknanarew.pl

Thank you for being here

Danke, dass Sie hier sind

Дякую за те, що ви тут

Dziękujemy, że tu jesteś

Narew jest wyjątkowa: rozmawiamy z Eugeniuszem Czykwinem

05 listopada 2025

Wieloletni poseł na Sejm RP, reprezentant środowisk prawosławnych i białoruskich. Jeden z niewielu, którzy potrafili skutecznie przetłumaczyć specyfikę mniejszości Podlasia na język parlamentu. Zawsze obecny tam, gdzie rozstrzygały się sprawy mniejszości narodowych i wyznaniowych. Postać znana, zasłużona dla pamięci i tożsamości naszego regionu. I częsty gość w naszej Narwi – Pan Eugeniusz Czykwin. To jest wywiad na pełnym metrażu. O przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. O sprawach nam bliskich, lokalnych, podlaskich.

 

WNN: Przez długie dekady swojej bogatej aktywności odwiedzał Pan Narew, głównie przy okazji rozmaitych wydarzeń, uroczystości lub spotkań. Ma Pan jakieś szczególne wspomnienia związane z naszą miejscowością i całą gminą?

 

Eugeniusz Czykwin: Tak, oczywiście! Są one bardzo ważne, bardzo znaczące w moim życiu. Gdy przejeżdżam przez Narew, zawsze wspominam – wiecznaja pamiat’ – władykę Jeremiasza, który urodził się w Odrynkach. I w zasadzie ja w tych Odrynkach bywałem często, na długo przed tym, zanim on został biskupem. A przecież wpłynął nie tylko na mnie, ale na dużą część, powiedziałbym, naszego pokolenia. Bo to on zaczął nas gromadzić przy cerkwi, kiedy byliśmy studentami na warszawskich uczelniach. Było wtedy bardzo dużo młodzieży z Podlasia. Myśmy oczywiście chodzili do cerkwi, mieliśmy przekaz swoich rodziców, ale tu, na tych spotkaniach, stykaliśmy się już z takim poszerzonym poziomem wiedzy – i o chrześcijaństwie, i o prawosławiu.

 

Odrynki były ważnym miejscem Waszych spotkań?

 

Tak. Władyka Jeremiasz przyjeżdżał do rodziców, więc oprócz spotkań w Warszawie, na wakacjach przyjeżdżaliśmy też do Odrynek. Nawet pracowaliśmy tam, zbieraliśmy siano na łąkach, i tak dalej.

 

To był bardzo intensywny czas, ponieważ jako młodzi, wkraczający w dorosłość, ludzie, zadawaliśmy sobie wtedy pytania o stosunek do Boga i wiary, ale też o sprawy narodowe – czym jest nasz język, czym jest nasza kultura, kim jesteśmy w sensie narodowym. Zaczynały się lata 80-te. I Jan Anchimiuk, czyli późniejszy władyka Jeremiasz, gromadził nas wokół cerkwi. Absolutnie czuło się, że był człowiekiem głębokiej wiary i wybitnym, w sensie naukowym, teologiem. Studiował w Szwajcarii i tam obserwował pracę z młodzieżą, którą później przeniósł tutaj. Tak rodziło się Bractwo Młodzieży Prawosławnej.

 

Ale okazuje się, że gmina Narew dla naszej cerkwi jest w ogóle takim bardzo wyjątkowym miejscem. Bo i władyka Abel, który praktycznie podniósł z ruin diecezję lubelsko-chełmską, czy władyka Miron...

 

…Metropolita Bazyli zdaje się również pochodził z małej wsi w gminie Narew.

 

Zgadza się. Nawet kiedyś rozmawialiśmy tutaj w redakcji z Anią Radziukiewicz o tym, jak moglibyśmy lepiej pokazywać nasze dziedzictwo i kulturę. I Ania powiedziała: „To może zróbmy szlak turystyczny Szlakiem Biskupów Prawosławnych!”.

 

Taki projekt musiałby więc objąć sporą część naszej gminy.

 

Na pewno, bo z tej okolicy mamy tylu wybitnych hierarchów. A weźmy jeszcze Skit w Odrynkach. To też jest przecież wyjątkowe miejsce, nawiązujące do ważnego dziedzictwa. Mamy potwierdzenia historyczne, że kiedyś istniał tam monaster. Jest to więc powrót do tamtych, bogatych tradycji religijnych i duchowych.

 

Musi więc w tej naszej ziemi narwiańskiej tkwić coś osobliwego.

 

Racjonalnie tego nie wytłumaczę. Władyka Jeremiasz powiedział kiedyś o tych terenach, że czuć tu oddech przodków, że obecna tu jest jakaś siła, oddziaływanie, jakaś moc – ale w tym sensie chrześcijańskim, duchowym.

 

Odrynki (widok współczesny). Tu wychował się zasłużony hierarchia Cerkwi prawosławnej w Polsce, biskup Jeremiasz.

 

1983 rok. Początki Bractwa Młodzieży Prawosławnej. Ówczesna delegacja w strojach z etnicznym akcentem podczas międzynarodowego spotkania w Grecji (fot. Archiwum BMP). - To były  inne czasy, inna rzeczywistość polityczna – mówi Eugeniusz Czykwin (drugi od prawej). – W każdym razie, w obozie państw socjalistycznych nie istniała wtedy druga taka organizacja.

 

A to już współczesność. Początek uroczystości w Skicie św. św. Antoniego i Teodozjusza Kijowsko-Pieczerskich w Odrynkach. Wrzesień 2011.

 

Ta jedyna w Polsce prawosławna pustelnia kontynuuje dawne, obecne na tych ziemiach, tradycje monastyczne. Dzisiaj jest to jedna z najczęściej odwiedzanych przez turystów lokalizacji w gminie Narew.  

 

W 2024 roku "Cerkiewka na wodzie" jak czasami określają Skit przybysze z różnych części kraju  zdobyła w plebiscycie National Geographic miano jednego z "cudów Polski".

 

Jako poseł wielu kadencji reprezentował Pan mniejszość prawosławną i białoruską w polskim parlamencie.

 

Ja nigdy nie myślałem o polityce. Skończyłem Technikum Kolejowe, później studia na wydziale transportu Politechniki Warszawskiej i zgodnie ze swoim wykształceniem rozpocząłem pracę na kolei. To, że trafiłem do Sejmu, było skutkiem moich spotkań z władyką Jeremiaszem. W 83’ oddelegowano mnie do sejmowej organizacji o nazwie Chrześcijańskie Stowarzyszenie Społeczne. Jej szef, Kazimierz Morawski zaproponował, żeby dołączyć dwóch posłów: jednego ze środowiska prawosławnego, a drugiego ze środowiska protestanckiego. W 1985 roku, kiedy były wybory, a ja zostałem już przewodniczącym Bractwa Młodzieży Prawosławnej – propozycja, aby zostać posłem ChSS-ie, trafiła do mnie. Arcybiskup Sawa powiedział wtedy: „Idź, może coś tam da się zrobić”.

 

Zatem od początku to nie miała być rola czysto symboliczna?

 

Nie. Obecność przedstawiciela mniejszości w parlamencie – a w naszym przypadku, prawosławnej – to była wręcz konieczność. Bo taka jest logika w tej polityce, że nieobecni nie mają racji. A prawosławie jest najważniejszym składnikiem tożsamości białoruskiej mieszkańców Podlasia. Profesor Pawluczuk mówił, że prawosławie na Podlasiu można rozumieć szeroko, nie tylko jako religię, ale jako typ kultury, który wytworzył się na granicy cywilizacji łacińsko-zachodniej i prawosławno-ruskiej. Historycznie nasza ludność od zawsze znajdowała się pod pewnym naciskiem, pod presją latynizacji.

 

W czasach okołotransformacyjnych ta presja też była obecna?

 

Po odzyskaniu niepodległości (1918) prawosławie w Polsce było odbierane jako spuścizna caratu. Ten stereotyp do dzisiaj jakoś funkcjonuje i nie wydaje się bardzo odległy, że my właśnie jesteśmy „ruscy”. W każdym razie, w międzywojniu granice państwa polskiego zamieszkiwało około 4,5 mln prawosławnych. Państwo podjęło wtedy wobec Cerkwi bardzo ograniczające działania. Na początku upaństwowiono wszystkie nieruchomości przejęte na własność państwa. Istniało też prawo, które pozwalało ingerować administracji państwowej w absolutnie wszystkie sfery życia cerkiewnego. Bez zgody wojewody, biskup nie mógł zwizytować parafii, ani dokonywać jakichkolwiek naznaczeń. Hierarchom pozostawiono jedynie wybór stróża cerkiewnego. W 38’ wydano mocno restrykcyjny dekret prezydenta.

 

W PRL-u też nie istniały żadne gwarancje, żadne umocowania. Przełom ustrojowy przyniósł dla nas szansę na zmianę tych niekorzystnych warunków, chociaż pojawiły się wtedy różne spory, głównie związane z przejmowaniem cerkwi unickich przez Kościół katolicki czy sprawa cerkwi, które pozostały po akcji „Wisła”. Jednak cały czas mówiliśmy – zastosujmy zasadę status quo i nie wchodźmy już w historię.

 

Udało się wtedy uchwalić kluczową ustawę.

 

Ustawa z 1991 roku o stosunku państwa polskiego do Autokefalicznego Kościoła Prawosławnego jest moim zdaniem najważniejsza dla całej naszej społeczności. Cerkiew otrzymała – i to było naszym priorytetem – ustawowo zagwarantowane prawa. Akt ten ma fundamentalne znaczenie, ponieważ zabrania władzom państwowym ingerowania w wewnętrzne sprawy Cerkwi, reguluje sprawy majątkowe, ale też gwarantuje dostęp – podobnie jak ma to miejsce w przypadku Kościoła katolickiego i innych kościołów czy związków wyznaniowych – do organizacji duszpasterstwa wojskowego, dostęp do szpitali czy środków masowego przekazu. I co również ważne – uchwalenie tej ustawy otworzyło drogę dla innych mniejszości religijnych, ponieważ ustawa o wolności sumienia i wyznania (1989) nie regulowała np. ich spraw majątkowych.

 

Poseł Eugeniusz Czykwin podczas wystąpienia w Sejmie IX kadencji (2019-2023).

 

Na dożynkach w Narwi (wrzesień 2011).

 

Z dożynkowym chlebem. Wzór, może nie narwiański, ale typowo podlaski.

 

Ale to nie jedyny Pana sukces jako parlamentarzysty.

 

W 2005 roku, na prawosławną Wigilię Sejm zrobił nam piękny prezent i uchwalił ustawę o mniejszościach narodowych i języku regionalnym. Była to moja druga – oprócz gwarancji prawnych dla Cerkwi prawosławnej – tak ważna inicjatywa legislacyjna. Oczywiście pomysł, żeby ustawowo regulować prawa mniejszości narodowych, pojawił się dużo wcześniej – w kolejnych kadencjach podejmowane były rozmaite próby.

 

W każdym razie ustawa ta ma zasadnicze znaczenie dla wszystkich mniejszości. Zapewnia prawo do zachowania własnej tożsamości, kultury, itd. oraz zawiera – oprócz konstytucyjnych gwarancji, bo ustawa to jakby uszczegóławia – zobowiązania administracji państwa wobec mniejszości. Oczywiście jej realizacja jest w pewnym sensie zależna od administracji. Ale mamy tam zapisy np. o wspieraniu działalności kulturalnej i edukacyjnej. Dzisiaj istnieje w MSWiA Departament Wyznań i Mniejszości Narodowych, który dysponuje środkami na takie inicjatywy. Mamy jeszcze dostęp do rozwiązań, z których, jak się okazuje, nasza społeczność nie bardzo korzysta...

 

Właśnie. Chcieliśmy do tego nawiązać. Gminy z odpowiednim, ustawowym odsetkiem mniejszości, mogą m.in. wprowadzić na swoim terenie dwujęzyczne nazewnictwo. Do tej pory na Podlasiu z tej możliwości skorzystała jedynie gmina Orla.

 

Gmina Orla to mój rodzinny teren. Chodziłem na posiedzenia Rady Gminy, przekonywałem radnych, których przecież wielu znałem, żeby to wprowadzić. Na początku pojawił się pewien opór. Ale jaki to był opór? Padały argumenty, że ach, biedna gmina… I skąd brać jeszcze dodatkowe środki na te tablice? A to przecież w żaden sposób nie obciążało budżetu gminy. Ostatecznie samorządowcy z decydującym głosem wójta, zgodzili się. W innych gminach również próbowałem rozmawiać.

 

Narew też spełnia wszystkie kryteria. Jest przecież terenem z przeważającym udziałem ludności prawosławnej, z pewną wyraźną liczbą mieszkańców, którym blisko do białoruskości. Przykładowo, w tutejszej szkole od dekad nieprzerwanie organizowane są lekcje języka białoruskiego. Mimo to u nas nie wprowadzono dwujęzycznego nazewnictwa i raczej się na to nie zanosi.

 

Sygnalizowałem oczywiście tę możliwość w gminie Narew, ale nie tylko, bo też w gminie Czyże i w innych. Ale nie powiem, żebym to aż tak bardzo akcentował, czy nalegał na takie rozwiązanie. Gminy Narew może to nie dotyczyło, ale w gminie Czeremcha na przykład, część tej naszej społeczności zaczęła identyfikować się jako Ukraińcy. Nie tylko zresztą tam, bo i w mojej Orli są mieszkańcy identyfikujący się jako Ukraińcy. Pomijając oczywiście obywateli Ukrainy, którzy przyjechali do Polski.

 

Czyli wyłonił się spór, w jakim języku postawić te tablice?

 

To też, ale sądzimy, że powód był inny. Może nie wybrzmiewał w tych gminach wyraźny argument lęku przed większością polską, ale mogła to być po prostu taka zachowawcza reakcja. Tu użyję nieprzypadkowej zbieżności nazwisk – niejaka Elżbieta Czykwin opublikowała książkę pt. „Białoruska mniejszość narodowa jako grupa stygmatyzowana”. I to jest właśnie efekt poczucia tego stygmatu – obawy, że po co mamy kogoś drażnić? Więc niechęć do skorzystania z dwujęzycznych nazw miejscowości wynika z tej właśnie zachowawczości.

 

Ale od publikacji słynnej książki Pani Profesor Elżbiety Czykwin minęło ćwierć wieku. W naszej rzeczywistości zdołał już zakorzenić się nieco inny duch, z hasłami tolerancji, z mobilnością, czy nawet Internetem, pokazującym, że świat jest w istocie mozaiką różnorodności, etc. Czy era poczucia krzywdy i gorszości mniejszości białoruskiej nie należy już w dużej mierze do przeszłości?

 

Tak. Uważam, że stygmatyzacja Białorusinów zmniejszyła się. Było to już widać po moich dzieciach. I chociaż nie raz zdarzało się jeszcze, że córka przynosiła z przedszkola pytania: „Tato, dlaczego jesteśmy kacapami?”, to ten stosunek polskiej większości – w porównaniu do tego, co było w latach 60-tych czy 70-tych – zmienił się. Powiedziałbym, że na plus. Ważnym czynnikiem okazał się wtedy rozpad Związku Radzieckiego i przyjazdy z Białorusi czy Rosji osób, które handlowały na bazarach. Wszyscy zobaczyli, że to są tacy sami ludzie, jak oni. Polacy też przecież jeździli handlować za granicę. Uważam, że to miało znaczenie, tak jak przekazy w prasie, radiu czy telewizji.

 

Na prezentacji poświęconej życiu i twórczości Tamary Sołoniewicz (Narew, lipiec 2005). Filmy tej wybitnej, pochodzącej z Narewki reżyserki, opowiadały m.in. o życiu Białorusinów na Podlasiu, nie z pozycji gorszości, ale z pozycji podmiotowości i wartości.

 

15-lecie Chóru Ramonka (Łosinka, sierpień 2010).

 

Łosińskie inicjatywy wokalne i muzyczne też całymi latami na wysokim poziomie promowały i dalej promują m.in. kulturowe dziedzictwo mniejszości białoruskiej.

 

I w tych nowych warunkach rosły młode pokolenia, nieobciążone lękiem czy osobistym kompleksem.

 

To też. Ale bez względu na pozytywne zmiany, są też procesy, które stanowią dla nas pewne wyzwanie. W województwie podlaskim następuje dzisiaj gwałtowne „wymieranie Białorusinów”. Pokazują to m.in. spisy powszechne. W 2002 roku, w pierwszym takim spisie było pytanie o narodowość i myśmy wtedy szacowali, że Białorusinów będzie około 80-90 tysięcy. Okazało się, że tych identyfikacji było o połowę mniej – 46 tysięcy. Wynik ten tłumaczyliśmy tym, że część ludzi bała się, nie chciała, chociażby przed osobami spisującymi, składać jakichś deklaracji narodowościowych. Minęło 20 lat, zrobiono nowy spis (2021) i liczba tych deklaracji spadła do 21 tysięcy. Czyli w przeciągu 20-stu lat w województwie podlaskim ubyła połowa Białorusinów. Inne mniejszości zyskały, np. Łemkowie, Żydzi. Również Ukraińcy – przecież w 2021, kiedy przeprowadzano ten spis, nie było jeszcze ukraińskiej imigracji. Mówimy tu o autochtonicznych Ukraińcach.

 

Dlaczego więc liczba identyfikacji białoruskich tak dramatycznie spadła?

 

Są obiektywne przyczyny wpływające na procesy asymilacji – wiążą się one z kulturą, edukacją, armią, z relacjami i tak dalej. Poza tym, takim powodem jest też brak identyfikacji z tzw. drugą ojczyzną. Rosjanie, Ukraińcy czy Niemcy mają swoją drugą ojczyznę. A dla nas, Białorusinów, zidentyfikowanie się z państwem białoruskim jest bardzo problematyczne. Jan Maksymiuk uważa, że jedyną szansą zatrzymania tego procesu jest pewna reorientacja – zejście z poziomu ogólno-białoruskiego na poziom ogólno-lokalny. Trzeba oprzeć się na specyfice religijnej, na języku, gwarze. To jest szansa. I ja to podzielam.

 

Mimo wszystko, to i tak ciekawy proces. Bo jeśli popatrzymy sobie na rozwój białoruskich mediów i organizacji na Podlasiu, a szczególnie przedsięwzięć kulturalnych i przeróżnych, bardzo profesjonalnych projektów popularyzujących kulturową narrację białoruską, czy choćby językową, których w 2002 roku nie było, to na zdrową logikę liczba identyfikacji z białoruskością nie powinna przynajmniej spadać.

 

Piszę o tym szerzej w swoim artykule, opublikowanym w najnowszym numerze Przeglądu Prawosławnego. To jest zadanie i pytanie do naszych, że tak powiem, działaczy. Ta aktywność oczywiście jest bardzo znacząca. Całą dobę nadaje białoruskie radio Racja. Istnieje Biełsat, telewizja białoruska. Ale zwróciłbym tu uwagę jeszcze na takie ważne czynniki, jak degradacja społeczna i ekonomiczna tej części Polski. Weźmy przykładowo gminę Hajnówka, która jest najszybciej wyludniającym się obszarem w skali kraju. A Narew jest szczęśliwa, bo ma Pronar. I trzeba to podkreślić, bo oprócz wielu biskupów, którzy zostali wydani przez ziemię narewską, na osobne wyróżnienie zasługuje właśnie Pronar. Może obecnie jego znaczenie w tym sensie przygasło, bo bezrobocie nie jest już takie duże, ale w tamtych latach, w czasach transformacji systemowej, Pronar był dla Narwi i okolic zbawieniem. Wyobraźmy sobie, że gdyby nie było Pronaru, to wyludnianie się tych gmin byłoby o wiele bardziej dramatyczne.

 

Mamy jeszcze Puszczę Białowieską, wokół której stworzono strefy ochronne. Znacznie ograniczyło to możliwości inwestycyjne i w konsekwencji – tworzenie nowych miejsc pracy. Ze strony państwa nie było żadnej rekompensaty. Dwukrotnie w Sejmie, wraz z Komisją Mniejszości Narodowych i Etnicznych, zwracaliśmy się do premierów z kolejnymi dezyderatami, w których wskazywaliśmy, co powinno być w tej sprawie zrobione, aby przeciwdziałać degradacji społeczno-gospodarczej tego regionu. Nikt nie reagował, bo uważano, że byłoby to jakieś nieuprawnione faworyzowanie. A co przede wszystkim powoduje migrację z powiatu hajnowskiego? Brak pracy. W Hajnówce były na przykład słynne zakłady drzewne, które dawały zatrudnienie. A ludzi irytowało jeszcze to drzewo na opał, którego nie można było wziąć z Puszczy.

 

Jest Pan przeciwnikiem ścisłych restrykcji ekologicznych w Puszczy?


Absolutnie tak. Przynajmniej do pewnego stopnia. W ten sposób odbierają to też mieszkańcy, że jest to po prostu terror ekologiczny. Bo jeżeli mamy 7 milionów metrów sześciennych gnijącego drzewa w Puszczy, a oni nie mogą tego wykorzystać, np. na opał i są zmuszeni palić węglem – to jaka to jest ekologia? W powiecie hajnowskim w ostatnim dwudziestoleciu ubyło ponad 20% ludności, podczas gdy w innych powiatach województwa, np. w wysokomazowieckim, liczba ta zmniejszyła się tylko o 7%. Różnice są widoczne gołym okiem. A ludzie, którzy stąd wyjeżdżają, asymilują się. I tak dalej. A mamy jeszcze do czynienia z zamkniętymi granicami. Bo jednak handel przygraniczny dawał jakieś możliwości poprawienia sytuacji, nie mówiąc już o tym, że podzielone zostają całe rodziny.

 

Lipiec, 2008 rok. Hucznie obchodzone XX-lecie firmy Pronar w Narwi.

 

Bez Pronaru, podkreśla nasz rozmówca, ten region byłby w dużo gorszym położeniu społeczno-gospodarczym.

 

Na Dniach Narwi w lipcu 2011 roku.

 

A co Pan sądzi o imigracji? Legalnej i/lub nielegalnej? Na granicy z Białorusią postawiono płot. Coraz częściej mówi się o tym, że paradygmat narzucanej z zewnątrz wielokulturowości to zagrożenie dla państwa polskiego. Gdzieniegdzie narastają nastroje nacjonalistyczne, może nawet i jawnie ksenofobiczne. Niektórych ciąga się po sądach. Z drugiej strony, do Narwi przyjechała ostatnio dość zauważalna liczba pracowników z Ameryki Południowej. Do niedawna nie było tu ludzi o ciemniejszym kolorze skóry, a dzisiaj oprócz gwary, polskiego (i ukraińskiego), często można w miejscach publicznych usłyszeć hiszpański.

 

Obecnie nie znam Narwi, dzisiejszych jej tendencji. Ale mówiąc najogólniej, takie grupy mniejszościowe, jak białoruska, ukraińska, czy z drugiej strony – prawosławna, które tu zamieszkują – one są w mojej ocenie zdecydowanie bardziej otwarte na przybyszy. Wynika to też z historycznej pamięci, z przekazów naszych przodków, gdzie zawsze obecna była pamięć o bieżeństwie, o tym, jak ich w Rosji przyjęto z otwartymi ramionami i udzielono im pomocy.

 

A drugi czynnik… Cieszę się, że Widok na Narew zainteresował się tą tematyką i przypomina obecność Żydów w Narwi. Ja pochodzę z Orli, gdzie było mnóstwo Żydów. W czasach międzywojennych prawosławni byli ludźmi drugiej kategorii, z ograniczonymi prawami. Stosowano to również wobec Żydów. Ale u nas nie do pomyślenia było to, co stało się w sumie nie aż tak daleko, bo np. w Jedwabnym, czy wszędzie tam, gdzie działały bojówki nacjonalistyczne. W mojej Orli, jak pamiętam, była opowieść, że na jarmark przyjechała jakaś bojówka narodowa, która nie chciała dopuścić do kupowania u Żydów. – Ale my swoich Żydou obronili! – opowiadali nasi mieszkańcy. Po prostu nie słyszałem, żeby były tu, na naszych terenach, jakieś przejawy niechęci czy wrogości do osób i grup odmiennych kulturowo czy religijnie.

 

Czyli my tutaj mamy, z powodu tych doświadczeń marginalizacji, naturalnie jakby otwarte środowisko, skłonne do solidaryzowania się z kulturowo Innymi.

 

Uważam, że tak. Poza tym, Narew jest wyjątkowa, bo ma Pronar. W innych miejscowościach nie ma za bardzo takich możliwości zatrudnienia. A ci ludzie z innych krajów przyjeżdżają tu przecież do pracy.

 

Ale to też chyba dowód na ten niepokojący obraz, o którym mówimy. Pronar, a być może nawet inne firmy, muszą sprowadzać pracowników z  krańców świata.

 

Społeczeństwo się starzeje. Mamy do czynienia z ujemnym przyrostem naturalnym.

 

Widzi Pan jakąś szansę dla – powiedzmy szerzej – naszego powiatu na wschodzie Polski, przy samej granicy, który doświadcza tylu wyzwań, a nawet dewastujących procesów?

 

Szansa na pewno jest w naszej różnorodności, w wykorzystaniu naszego zróżnicowania. I chociaż po Covidzie to nieco przyhamowało i problemy na granicy również temu nie sprzyjają – to jednak Podlasie staje się atrakcyjnym miejscem dla turystyki. Widzę to na przykładzie Supraśla. Bywam tam dosyć często i zauważam, że latem są tam tłumy. Żeby w sobotę zjeść obiad gdziekolwiek, to trzeba długo stać w kolejce.

 

Mamy swoje dziedzictwo, które trzeba pokazywać. A zmiana mentalności Polaków i przełamywanie stereotypów, że Polak to katolik – to zadanie dla edukacji. Kiedy byłem w Sejmie to nawet robiłem takie testy – pytałem posłów, co oni wiedzą na temat prawosławia. O tym, że w I Rzeczpospolitej, w czasach jej największej potęgi, ponad połowa ludności była prawosławna – to prawie nikt nie wiedział. A dzisiaj widzimy, jak odradza się taki Supraśl. I to jest właśnie ta szansa. Bo gdzie turysta z Polski może spotkać freski Nowosielskiego, które są w cerkwi w Gródku, czy prof. Dobrzańskiego w Michałowie? Mamy jeszcze festiwale muzyki cerkiewnej...

 

…i unikalną właśnie architekturę cerkiewną. U nas w gminie zorganizowane ekipy obsługiwały latem ruch turystyczny w cerkwiach. Czy przypadkiem nie powstaje dziś nowa, „turystyczna” narracja wokół cerkwi i sanktuariów – która czyni z nich narzędzie marketingowe lub przynajmniej część oferty regionu, wpisującej się w logikę rynkową?

 

Ja bym nie używał słowa „narzędzie”. Jeśli ktoś jest zainteresowany, czy jeśli ja sam jestem zainteresowany, będąc gdzieś w państwie, np. z dominującą religią islamu, i byłbym zainteresowany wejściem do meczetu, czy do synagogi na przykład, to dlaczego miałoby to być traktowane jako narzędzie? Jeśli jest zainteresowanie, to należy ludziom to umożliwić, pokazać. Bo to jest nasze dziedzictwo. I w dodatku na wysokim, że tak powiem, poziomie artystycznym. Gdy obserwowałem grupy wchodzące do zrekonstruowanej cerkwi w Supraślu, to ci ludzie najczęściej byli zachwyceni.

 

Naszym zadaniem, jak mówiłem, jest przekazanie pewnej wiedzy, informacji, najczęściej podstawowej. Bo bardzo często jeszcze tkwią tu różne stereotypy. Spotykaliśmy się na przykład z pytaniami: czy u nas jest czczona Matka Boska? Takie myślenie ma oczywiście swoje obiektywne przyczyny, bo ludzie gdzieś słyszeli, że prawosławni nie przyjęli dogmatu niepokalanego poczęcia Matki Bożej. Ja uważam, że to jest ważne i potrzebne – nie powinniśmy zamykać świątyń dla ludzi, którzy chcą je zwiedzić.

 

W Narwi Eugeniusza Czykwina można czasem spotkać na procesjach i odpustach parafialnych.

 

Tu podczas uroczystości święta parafialnego i dwudziestolecia posługi kapłańskiej w Narwi nieżyjącego już ks. Bazylego Roszczenki (lipiec 2011). 

 

I znów w Odrynkach, które budzą tyle wspomnień. - W każdym prawosławnym domu jest ikona Bogurodzicy. Wciąż nie wszyscy o tym wiedzą. Wciąż jest wiele stereotypów. Dlatego trzeba przybliżać ludziom prawosławie - jego tradycje, wartości i kulturę - twierdzi nasz rozmówca. 

 

Niemal od początku jest Pan redaktorem naczelnym Przeglądu Prawosławnego – najważniejszego czasopisma społeczno-religijnego dla wyznawców prawosławia. W Narwi miesięcznik ten nieprzerwanie znajduje swoich wiernych odbiorców. W tym roku obchodziliście jubileusz 40-lecia.

 

Idea Przeglądu Prawosławnego zrodziła się w latach 80-tych, w środowisku ówczesnych liderów Bractwa Młodzieży Prawosławnej. Wynikła z pragnienia podzielenia się z innymi tym, cośmy dzięki Bractwu dla siebie odnaleźli w Cerkwi. Najpierw były próby wydawania biuletynu, a później, gdy znalazłem się w Chrześcijańskim Stowarzyszeniu Społecznym, powstała możliwość wydawania czasopisma. Z wielkim szacunkiem wspominam tu Kazimierza Morawskiego, który, pomimo skromnych możliwości finansowych, umożliwił nam wydawanie Przeglądu. Nie mówię już o zgodach, które trzeba było wtedy uzyskać w różnych urzędach. A potem okazało się, że nie ma komu pisać. Nikt z prawosławnych dziennikarzy, pracujących np. w Gazecie Współczesnej, nie był zainteresowany pisaniem dla nas. I wtedy władyka Sawa powiedział: „Jak nie masz kogoś, to rób sam”. Musiałem uczyć się redagowania.

 

Wszystko zmieniło się, kiedy przyszła Ania Radziukiewicz, profesjonalna dziennikarka, która wprowadziła bardzo duże zmiany. Powiedziała, że jeżeli nie dociągniemy poziomem do pism, które są na rynku, to nie ma dla nas przyszłości. Wprowadziła reportaż, którego nie było. I dzięki Bogu działamy już 40 lat. Od 1985 roku tyle właśnie minęło czasu. Pamiętam, że jak dostałem informację, że w kiosku "Ruch" będzie pierwszy numer, to z samego rana od razu po niego pobiegłem. Żona powiedziała wtedy z wyrzutem: „Ten pierwszy numer oglądałeś z nie mniejszym zachwytem, niż pierwszego syna!".

 

Można też powiedzieć, że wokół Przeglądu i jego obecnego wydawcy, Fundacji im. Księcia Konstantego Ostrogskiego, wyrosło też małe imperium wydawnicze.

 

To za dużo powiedziane.

 

Ale wydajecie publikacje, całe mnóstwo książek. Zresztą, nie byle jakich. Jak na środowisko mniejszości, to naprawdę godne uwagi przedsięwzięcie.

 

Tak. We współpracy z Ministerstwem Edukacji i Szkolnictwa wydaliśmy na przykład kilkanaście podręczników do nauki języka białoruskiego, z których korzystają szkoły z białoruskim językiem nauczania.

 

A wracając do Przeglądu, myślę, że naszym atutem jest wiarygodność. Ludzie nas czytają. Przegląd zyskał zaufanie, również tym, że nie jest koniunkturalny. Przykładem była wojna w Jugosławii. Przegląd był jedynym medium relacjonującym tę wojnę z perspektywy Serbii. A ludzie intuicyjnie wyczuwali, że pokazywany im obraz tego konfliktu, ta antyserbska propaganda, nie jest uczciwy.

 

Eugeniusz Czykwin w swoim gabinecie na Składowej 9 w Białymstoku. W tym miejscu, niemal od 40 lat redagowane są kolejne numery Przeglądu Prawosławnego.

 

W naszej rozmowie od czasu do czasu powraca nazwisko Pani redaktor Anny Radziukiewicz, architektki Przeglądu i autorki wielu artykułów i książek. Ostatnio przeczytaliśmy jej książkę pt. „Słowo w niewoli – i inne szkice”. Bardzo pięknie wydaliście ten zbiór. Przewija się tam m.in. taka teza, że Cerkiew prawosławna lub w ogóle nawet to tradycyjne, ogólnie pojęte, zinstytucjonalizowane chrześcijaństwo, biorące początek z klasycznie rozumianej, starożytnej spuścizny apostolskiej, jest lekiem na cały chaos, kryzysy i degenerację świata, jeśli tylko świat zechce wrócić na tę drogę. Podziela Pan to przekonanie?

 

Absolutnie tak. Nawet jedynym lekiem. Dla człowieka wierzącego to nie podlega dyskusji. Laicyzacja, która ma miejsce w kulturze zachodniej, to źródło ogromnego kryzysu. Powiem tak: prognozuje się, że do 2030 roku we Francji zostanie zburzonych co najmniej 5 tysięcy kościołów. A ile jeszcze będzie zamienionych na hale, na restauracje, itd.? Więc to jest jakby taki namacalny przykład tego, co się dzieje z fundamentalnymi wartościami kultury francuskiej, i w ogóle – europejskiej.

 

Bo te procesy są obecne w całej zachodniej Europie. A prawosławie w największym stopniu odwołuje się dzisiaj do tradycji chrześcijańskiej, do sfery duchowej. Na prawosławie nie oddziałały idee oświeceniowe czy inne procesy, które moim zdaniem przyczyniły się do tego, że ludzie na Zachodzie zaczęli odchodzić od chrześcijaństwa. A teraz w Europie zachodniej, chociaż szczególnie w USA, obserwujemy pogłębiający się proces konwersji na prawosławie. Oczywiście, mógł to być też wynik Covidu, kiedy ludzie zaczęli zadawać sobie pytania o przemijanie, śmierć, o koniec własnego życia i jego sens.

 

Jednak z drugiej strony toczy się – nie zawaham się użyć tego słowa – wojna z chrześcijaństwem, prowadzona przez środowiska liberalne. Ten liberalizm idzie już za daleko ze swoją samorealizacją i ideologią „rób co chcesz”. Według mnie ruchy prawicowo-nacjonalistyczne, które zyskują w Europie na znaczeniu, są reakcją na to liberalne przesuwanie granic.

 

Zwróćmy jednak uwagę na Kościół katolicki, który też jest doświadczany tymi procesami. Katolicyzm jest w tej wojnie naszym sprzymierzeńcem. Kiedyś Jeremiasz powiedział mi, gdy krytycznie wypowiedziałem się na jakiś temat Kościoła katolickiego: „Nie mów tak. To jest nasz ostatni sojusznik. Jak zmuszą ich do kapłaństwa kobiet, to my zostaniemy już całkowicie sami”.

 

Prawosławie nie będzie elastyczne? Prawosławie nie pójdzie z duchem modernizmu i metafizycznie pojmowanej wolności? Choćby kobiety... Nigdy nie wejdą na Atos?

 

Siłą prawosławia jest to, że zachowuje ono swoje tradycje i zasady. Prawosławie nie jest koniunkturalne. Tradycyjne chrześcijaństwo nie może być koniunkturalne. A patrząc na to z innej strony, to władyka Jeremiasz na przykład zawsze podkreślał, że w Cerkwi wszyscy są równi. Są różne służby, ale nie istnieje coś takiego jak gradacja na ważnych i mniej ważnych.

 

Prawosławie i aktywność na tym polu zawsze była dla Pana taką życiową osią wiodącą.

 

Generalnie tak. Powiem tylko, że te wszystkie inicjatywy, które tu powstały, Bractwo czy Przegląd, dają nam taką satysfakcję, że jest się aktywnym poza tym świątecznym czy niedzielnym uczestnictwem w nabożeństwach. I to trwa, bez względu na to, że te okresy aktywności mogą być różne. Ale skoro to wszystko jest i trwa, to znaczy, że jest potrzebne. Bo jak mówi ludowa mądrość: Do puštoho kołodca po wodu nichto ne pojde.

 

Bardzo dziękujemy za rozmowę.