NEWSBLOG
TU WARTO ZAGLĄDAĆ
ZAPRASZAMY DO KONTAKTU
Jesteśmy otwarci na wszelkie sugestie, pomysły i współpracę. Jeśli coś ciekawego dzieje się w okolicy, o czym warto wiedzieć, napisz do nas:
Niezależny portal poświęcony życiu społeczno-kulturalnemu w gminie Narew © 2024
polityka PRYWATNOŚCI
kontakt@widoknanarew.pl
Thank you for being here
Danke, dass Sie hier sind
Дякую за те, що ви тут
Dziękujemy, że tu jesteś
Przemierzają cmentarze, pytają krewnych, przetrząsają archiwa państwowe i dokumentację zgromadzoną w parafiach i USC, prowadzą profile na popularnych portalach genealogicznych, rysują drzewa rodowe, przygotowują własne opracowania losów bliższych i dalszych krewnych, pielęgnują rodzinne artefakty, przechowują stare zdjęcia. Domorośli badacze, hobbyści, a nawet kronikarze-amatorzy – w Narwi i okolicach gęstnieją szeregi tych, którzy wszelkie możliwe tropy pokrewieństwa i dzieje swoich rodzin postanowili wydobyć z mroków zapomnienia.
Lilla Chilimoniuk, kierownik Urzędu Stanu Cywilnego w Narwi twierdzi, że to nie moda, ani chwilowy kaprys, a raczej głębsze zjawisko, którego intensywność narasta przynajmniej od kilku lat. Do USC przychodzi bowiem coraz więcej osób z prośbą o informacje na temat krewnych: – Moje koleżanki z innych USC też to zauważają – ludzie są coraz bardziej zainteresowani szukaniem swoich korzeni. Obserwuję, że nie tylko starsi mieszkańcy, ale i młodzi szukają swoich przodków – mówi Pani Kierownik.
Zauważmy, że dawniej genealogia rodzinna była raczej tylko i wyłącznie domeną królów i arystokracji. W Polsce Ludowej – uważana za przejaw snobizmu – kojarzyła się z wieszaniem herbów na ścianie i chełpieniem się szlacheckimi proweniencjami.
Dzisiaj jednak, w XXI wieku, dzięki głębokim przeobrażeniom społeczno-kulturowym, potrzeba zajmowania się własnym rodowodem, z niejaką dynamiką przenosi się szerzej na „niziny ludowe". W szczególności zaś Internet i jego rosnące zasoby czynią to zajęcie łatwiejszym niż kiedykolwiek. Nie musimy już przesiadywać w archiwach, ani wędrować po niektórych nekropoliach. Oprócz internetowych wyszukiwarek grobów, na wyciągnięcie ręki mamy całe morza dokumentów źródłowych, opracowań, artykułów i książek, nie licząc witryn z narzędziami do budowania drzew genealogicznych on-line, wokół których tworzą się dynamicznie rozwijające się społeczności.
Z nieocenioną pomocą przychodzą też parafie, a na pewno każdy miejscowy Urząd Stanu Cywilnego: – Mamy tu akta stanu cywilnego – akty urodzeń, małżeństw i zgonów, które po stu latach przekazujemy do Archiwum Państwowego. I jeżeli osoba ma już jakieś dane, np. jakieś konkretne lata, to możemy w księgach odnaleźć daną osobę. Dlatego ludzie muszą już coś wiedzieć. Przechowujemy tu księgi ze stu lat i nie sposób jest przejrzeć każdą księgę, żeby znaleźć jakieś imię i nazwisko – wyjaśnia Lilla Chilimoniuk z USC w Narwi.
Możliwości są zatem przeogromne. A sama Narew i jej okolice roztaczają jeszcze ten swój nieprzeparty urok, gdzie indziej zresztą rzadziej spotykany, że (jakkolwiek to nie zabrzmi) każdy z każdym, w jakimś pokoleniu przynajmniej, łączy się w bliższej zażyłości, i nikt dosłownie w „próżni" nie wisi. Jest więc z kim rozmawiać, jest kogo pytać, a przynajmniej od czego zacząć. Wszak otacza nas prawie samo kuzynostwo.
Lilla Chilimoniuk, kierownik Urzędu Stanu Cywilnego w Narwi, w miarę możliwości i z zaangażowaniem wesprze wszystkich szukających dokładnych i wiarygodnych informacji o przodkach. Ale jest jeden warunek – trzeba wiedzieć, czego się szuka.
Obecnie najstarsze akta znajdujące się w USC w Narwi pochodzą z 1918 roku. Zawiera je księga łączona (1918-2023), która w tym roku trafi do Archiwum Państwowego w Białymstoku.
Do USC z pewnością nie raz zdarzyło się zajrzeć Krystynie Poskrobko, emerytowanej wychowawczyni sześciolatków. Właśnie mija czwarty rok z rzędu, odkąd systematycznie pracuje nad dokładnym drzewem genealogicznym swojej rodziny: – Informacji szukałam w parafii rzymskokatolickiej, w księgach. Chodziłam na cmentarze, spisywałam informacje z nagrobków. A wszystko po to, żeby...
...pozostawić coś dzieciom i wnukom.
– Bo dużo rzeczy nie wiedzą – mówi rodowita Narwianka, pokazując pieczołowicie rozrysowane schematy rodzinnych powiązań. Istnienia niektórych bliskich krewnych sama nawet nie podejrzewała, ponieważ nikt w rodzinie o nich nie wspominał. A na rozwikłanie czeka jeszcze kilka innych niewyjaśnionych zagadek.
Jednak Pani Krystyna nie ogranicza się jedynie do budowy drzewa i badania losów swoich przodków: – Przez lata nagromadziłam wiele materiałów. I zabrałam się za nie z intencją, że coś z tego musi powstać. Chcę zrobić z tego książkę!
Po chwili wyciąga siedem gotowych rozdziałów, napisanych odręcznie dość starannym pismem. Dalej na stół wędruje plik listów sprzed pół wieku i dokumenty metrykalne z różnych okresów. Po nich stos rodzinnych fotografii. Niektóre podobno tak mocno nadszarpnął ząb czasu, że wymagały poważnej inwestycji w cyfrową rekonstrukcję. I jeszcze zdjęcia zdobyte za granicą, bo i tam zdarzyło się, z pomocą syna, szukać przeróżnych tropów. Niepodobna, żeby to wszystko nie znalazło się w przyszłym opracowaniu.
Krystyna Poskrobko nie chce jednak słyszeć o opublikowaniu swojej sagi i udostępnieniu jej w ten sposób szerszemu narwiańskiemu audytorium. W podstawowym zamyśle ma to być raczej coś w rodzaju kroniki domowej lub rodzinnego świadectwa dziejów:
– Zajmuję się tym i piszę z myślą o rodzinie, żeby potomkowie to kontynuowali i dopisywali kolejne części. Jeden z synów już zobowiązał się, że przełoży rękopis na format cyfrowy. Wydrukujemy, oprawimy, deklaruje Autorka: – A chętnym będę wypożyczać. Tylko za potwierdzeniem odbioru!
W domu Krystyny Poskrobko pełno rodzinnych fotografii. Tu, na tle tych bardziej współczesnych.
A to rękopisy niektórych rozdziałów przyszłego opracowania dziejów rodziny. Opowieść rozpoczyna się w latach 60-tych XIX stulecia, kiedy na świat przychodzi pradziadek Autorki, Józef Żakiewicz. Na razie narracja kończy się na 1970 roku. Do opisania pozostało więc jeszcze przynajmniej pół wieku. Może w tym czasie Pani Krystyna pomyśli o wydaniu swojej twórczości i zrealizuje dawne marzenia o tworzeniu literatury. Zwłaszcza, że ma już za sobą udane próby publikowania w katolickim tygodniku „Niedziela”.
Literacką syntezę historii Żakiewiczów i spokrewnionych z nimi rodzin wzbogacą m.in. dokumenty i zdjęcia. A na renowację tego, z 1917 roku, które latami wisiało na ścianie w domu kuzynki, nasza rozmówczyni wydała niemałą kwotę. I nie żałuje ani grosza, bo to jedyna rzecz, która pozostała po tajemniczym bracie dziadka, Józefie.
Do przyszłej kroniki rodzinnej dołączone zostanie też drzewo genealogiczne.
Tu w bardzo skondensowanej i oryginalnej wersji roboczej.
Tymczasem innej Krystynie z Narwi też zamarzyła się – może nie kronika rodzinna – ale przynajmniej porządne drzewo rodowe. Niegdyś z powodzeniem zajmowała się haftem krzyżykowym, ale płomienna pasja do igieł, muliny i kanwy stopniowo wygasła, ustępując miejsca nowej, wcale nie mniej zajmującej. Krystyna Rusaczyk nawet nie podejrzewała, że z całą tą genealogią wpadnie...
...jak śliwka w kompot.
Choć trudno w to uwierzyć, w ciągu ostatnich kilkunastu tygodni skrupulatnie prześwietliła ponad dwadzieścia tysięcy skanów metryk z czasów carskich, dostępnych w cyfrowych zasobach Archiwum Państwowego w Białymstoku. Najstarsze pochodziły z 1848 roku.
– Przejrzałam wszystkie opublikowane metryki dotyczące Narwi, Makówki, Hajdukowszczyny, Rohoz, Wasiek i Doratynki. Zdarzało się przewalić nawet trzysta dziennie – mówi emerytowana księgowa. – Na jednym takim skanie było ileś osób. Zwykle kilka ślubów; trzy, cztery, góra pięć urodzin i dużo zgonów. Nawet piętnaście… W ten sposób udało się jej zidentyfikować i udokumentować obecność blisko tysiąca swoich przodków.
Ale Pani Krystyna szybko odczuła niedosyt. U proboszcza narwiańskiej parafii prawosławnej wyprosiła dostęp do starych cerkiewnych dokumentów. Najstarsze spośród tych, które wpadły w jej ręce, pochodzą z lat 20-tych XIX stulecia: – Niektóre jeszcze unickie, pisane po polsku. Większość po rosyjsku… – 73-latka już zabrała się za lekturę z nadzieją, że uda się jej posklejać kilka porozrzucanych tu i tam fragmentów przeszłości.
Bo ani rozmowy z ludźmi, ani informacje z witryn genealogicznych, ani chodzenie po cmentarzach i wyłuskiwanie informacji z nagrobków – nic nie zerwało tak wielu krępujących łańcuchów niewiedzy, jak właśnie wnikliwa analiza zapisów z dawnych ksiąg metrykalnych.
I stąd podobno ten niebywały napęd i determinacja: – Lubię dociekać i chcę poznać jak najwięcej swoich przodków. Zawsze o tych więzach rodzinnych coś wiedziałam, zawsze dopytywałam o krewnych dziadków czy babć... A drugi powód to dzieci. Chcą wiedzieć, jak to w rodzinie wygląda, bo na pewno same nie miałyby pojęcia, jak to ugryźć.
Dzięki sprawnej obsłudze komputera Krystyna Rusaczyk nie musi dniami i nocami przesiadywać w czytelni białostockiego oddziału Archiwum Państwowego. Wystarczy zarejestrować się na stronie, uzyskać potwierdzenie, a reszta to już tylko samozaparcie, dyscyplina i pasja.
Tak wyglądają strony XIX-wiecznej metryki napisanej cyrylicą z czasów carskich (źródło: https://www.szukajwarchiwach.gov.pl). – Na początku, jak się za to wzięłam, to myślałam, że tego pisma nie rozgryzę. Ale szybko wprawiłam się i naprawdę dobrze się to czytało – wspomina Pani Krystyna. A jeżeli komuś uda się przebrnąć przez tę śmiałych lotów kaligrafię, z pewnością zyska unikatowy wgląd – i to nie tylko w dane o swoich konkretnych przodkach.
Dowiadujemy się przykładowo, że w XIX i w I połowie XX stulecia wśród najpopularniejszych nazwisk w Narwi prym wiodły ”Kurianowicz” i „Smoktunowicz”. I do tej pory, jak widać, nic się nie zmieniło. Są jednak również i takie, które po długim okresie obecności całkowicie zniknęły z mapy miejscowości. Na przykład - "Zankiewicz". Ostatnia osoba o tym nazwisku zmarła w latach 90-tych
Wyselekcjonowane z archiwów informacje Pani Krystyna wpisuje do odręcznie rysowanych drzewek – po jednej parze małżeńskiej z najbliższymi potomkami na osobnej kartce. Kartek zgromadziła już przynajmniej kilkadziesiąt. W najbliższym czasie powstanie wersja cyfrowa. Pomogą dzieci.
Krystyna Rusaczyk z całą pewnością może liczyć też na wsparcie swojego brata, Jana Czerniakiewicza. I vice versa. Ostatnio rodzeństwu zdarza się dyskutować nad zawiłościami niektórych rodzinnych powiązań.
Jednak emerytowany dyrektor finansowy spółki Pronar genealogiczny haczyk połknął na długo przed siostrą. I podejście też ma nieco inne. Nie aż tak empiryczne. Bo dla niego to...
...po prostu hobby.
Jakieś dziesięć lat temu los zetknął go z Markiem Ławreszukiem, znanym na Podlasiu wirtuozem gry na skrzypcach. Szybko okazało się, że muzyk sławnej Czeremszyny z zajęciem oddaje się budowie swego drzewa rodowego.
– I on mnie zapytał – wspomina Pan Jan – czy ja nie mam rozpisanej rodziny z Doratynki, bo jego prababcia pochodzi z Doratynki. Więc mówię, że mam. – Nasze drzewa łączą się tutaj z Czerniakiewiczami – wyjaśnia Marek Ławreszuk. – A ponieważ większość ksiąg parafialnych przepadła tu w wyniku pożarów, to trzeba szukać na tej zasadzie, że spotka się kogoś, kto może wiedzieć więcej. Tu się zapyta, tam się zapyta...
W ten sposób skrzypek z Białegostoku do swojego drzewa dołączył kolejną, całkiem dorodną gałązkę, a Jan Czerniakiewicz dowiedział się o My Heritage, jednej z najpopularniejszych witryn internetowych, poświęconych genealogii rodzinnej. Założył profil, zaczął wpisywać kolejne nazwiska, daty, miejsca... I z marszu niemal dał się uwieść temu osobliwemu zajęciu: – Odkryłem całą rodzinę Sadowskich z Rybak, z której wcześniej znałem tylko dwie osoby, a o istnieniu pozostałych w ogóle nie wiedziałem. Poznałem też innych krewnych i nawiązałem z nimi kontakt. Do dziś pozostajemy w dobrych układach.
Wirus niósł się w rodzinie dalej, bo potrzebę eksplorowania przeróżnych linii pokrewieństwa Pan Jan zaszczepił – przynajmniej częściowo – w córce Ewie i kuzynie z Bielska, Piotrze Czerniakiewiczu. Żona, Nadzieja, być może żadnym tego rodzaju bakcylem się nie zaraziła, ale też jest nieźle w temacie rozmaitych przodków i koligacji, obeznana.
– A najwięcej informacji uzyskiwałem na cmentarzach i w rozmowach z ludźmi – dodaje jeden z założycieli Pronaru. – Myślę, że z biegiem czasu wszystkie te dane znajdą się w systemie. Informatyka tak poszła do przodu, że wszystkie informacje, np. z USC – kto się kiedy i gdzie urodził, czy zmarł – będą dostępne w wersji cyfrowej – przewiduje.
- Po co to robię? Dla własnej satysfakcji – przekonuje Jan Czerniakiewicz. – Nikt za to nie płaci, żadnych wymiernych profitów z tego nie ma. Ale dobrze wiedzieć, skąd się pochodzi i skąd się wzięły nasze korzenie.
Z internetowych witryn genealogicznych też można dzisiaj naprawdę wiele wydobyć. Tyle że trzeba też coś do nich od siebie włożyć. Na tym to właściwie polega – na wymianie i tworzeniu społeczności.
I w ten m.in. sposób powstaje w Narwi kolejne imponujące drzewo genealogiczne.
Spokrewniony z mieszkańcami naszej gminy, Marek Ławreszuk, podczas koncertu Czeremszyny w Narwi (26.05.2024). – Chyba nie ma takich osób, które nie byłyby ciekawe swoich przodków – mówi.
Podczas swojej podróży po rodzinnych korzeniach Janowi Czerniakiewiczowi udało się dotrzeć do informacji o niejakim Kondracie, urodzonym jeszcze w czasach panowania króla Poniatowskiego. Obecnie to najbardziej odległy, udokumentowany przodek jego rodziny.
Z głębi minionych epok fakt ten na światło dzienne wydobyła Alina Kononiuk, nauczycielka języka polskiego z narwiańskiej szkoły podstawowej. Bo, jak się okazuje, jest to też protoplasta rodu jej męża, Jana Kononiuka.
Jedziemy więc na Podwaśki, gdzie w niejakiej odległości od wiejskich dróg stoi otulony drzewami i łąkami, gruntownie wyremontowany dom. Przed około 150 laty jego fundamenty położył carski zarządca lasów – Symeon (Siemion) Kononiuk, syn Kondrata, w prostej linii prapradziad Kononiuków, Czerniakiewiczów i jeszcze wielu innych bliższych i dalszych rodzin.
– A zaczęło się od znalezienia oryginalnego aktu nadania ziem z 1869 roku... – ujawnia nasza kolejna rozmówczyni, prezentując unikatowy dokument, jakiego z całą pewnością nie powstydziłoby się żadne renomowane muzeum.
– Przepraszam, a skąd Pani to ma? – Z szafy – Alina Kononiuk wskazuje na przylegające do ściany salonu zdobione meble, które pamiętają być może połowę XIX stulecia. W ich wnętrzu przechowała się zresztą niejedna rodzinna relikwia. Wcześniej jeszcze zamknęły się prowadzące z niewielkiej sieni wiekowe drzwi, jakich mgliste zaledwie wspomnienie zachowuje się prawdopodobnie już tylko w pamięci najstarszych mieszkańców gminy. Dalej zaś zgrabnie wkomponowany w przestrzeń jasny piec kaflowy z leżanką, który minęliśmy po drodze, szybko orientując się, że cały dom Państwa Kononiuków dosłownie tonie...
…w oceanie przeróżnych skarbów przeszłości.
Na ścianach, półkach, komodach – wszędzie mnóstwo starannie wyeksponowanych starych fotografii, przeważnie portretów krewnych. W szufladach przedwojenna bielizna: lniane halki ślubne z misternymi koronkami, tkane i szyte w całości przez babki i prababki; po drugiej zaś stronie darzone szczególnym sentymentem babcine, białe jak śnieg, filiżanki. I jeszcze połyskująca złotem, unicka ikona Jezusa z odkrytym sercem, jedyna w swoim rodzaju, bo takich już się w okolicy nie widuje; a z niej, starym zwyczajem, zwisa z obu stron haftowany rucznik obrzędowy. Od zawsze tu była. Tak jak meble.
Właściwie każdy „eksponat” z tego małego sanktuarium rodzinnej pamięci mógłby tworzyć swego rodzaju symboliczną figurę narracyjną. A przecież trzeba do tego dodać jeszcze całe morze leżących luzem zdjęć i zachowanych po przodkach dokumentów: m.in. ausweissów z czasów wojny, sowieckich książeczek, ponad stuletnich świadectw gimnazjalnych, czy zabytkowych książek. Nawet gdyby Pani Alina darowała sobie wszystkie swoje wojaże, jakie do tej pory odbyła śladami przodków, miejsce to, zaaranżowane w atmosferze rodzinnego muzeum, za każdym razem jest w stanie bez słów nawet ożywiać przeszłe duchy.
Niemniej, poczynając od 2018 roku, postanowiła temu ożywieniu dopomóc: – Bardzo dużo czasu spędziłam, chodząc po cmentarzach. Najpierw z notesem, potem już z aparatem fotograficznym – wspomina. – Przegrzebałam grobonet (internetową wyszukiwarkę osób pochowanych). Jak jeszcze żył batiuszka Roszczenko, to pożyczał nam księgi parafialne. Mąż przywoził całą wielką torbę… Nie obeszło się też bez wglądu do ksiąg metrykalnych z parafii w Łosince. Stamtąd pochodzą najstarsze informacje o rodzie Kononiuków, który przed wiekami osiadł w Ochrymach.
Na fali tego wczesnego, genealogicznego entuzjazmu dość szybko powstało opracowanie rodzinne wydane w formie niskonakładowej książeczki, zawierającej opis linii pokrewieństwa i losów przodków. Ale teraz jego Autorka zdecydowanie utrzymuje, że wszystko napisałaby od nowa.
Z biegiem czasu zaczęła wyłaniać się cała otchłań nowych wątków i faktów, a przede wszystkim kolejne, odsłaniające się rąbek po rąbku i śledzone z wypiekami na twarzy historie o krewnych, w których życiorysach pobrzmiewały wydarzenia wielkiej historii. Aż się prosi, żeby to wszystko spiąć jakąś wydatną klamrą, wydobyć z zakamarków minionego, ujarzmić, uporządkować, pokazać światu.
Pani Alina nie wyobraża sobie zresztą innego scenariusza. Zapowiada nową książkę, a później być może nawet kolejne tomy. Bo: – To jest taka praca, która nigdy się nie kończy. – I trzeba być z tym na bieżąco. Wtedy wszystko idzie gładko, człowiek wszystko pamięta, co i jak. A teraz znowu trzeba wyciągać te zapiski, szukać, sprawdzać, bo znów osoby przestają się zgadzać... – zauważa wspierający małżonkę, Jan Kononiuk.
Tablica ze zdjęciami przodków, wisząca w domu Państwa Kononiuków. Wymownie przypomina, że na Podwaśkach rodzina jest najważniejsza...
...podobnie, jak tytuł pionierskiego opracowania poświęconego rodzinnej genealogii.
U Pani Aliny jak w IPN-nie. Każda rodzina ma osobną teczkę, do której wrzuca wszystko, na co się natknie. Zresztą, wszyscy krewni wiedzą, do kogo mają znosić wszelkie rodzinne znaleziska.
Niektóre ze skarbów spuścizny rodowej: m.in. stare dokumenty z różnych okresów, podręcznik fizyki z carskiego gimnazjum, unikatowe wydanie historii starożytnej, świadectwo ukończenia szkoły podchorążych kawalerii im. gen. Andersa, należące do kuzyna Edwarda Krzycha, uczestnika bitwy pod Monte Cassino, czy świadectwo szkolne babci jeszcze z czasów zaborów.
W tych szufladach i ponad nimi też skrywa się wiele drogocennych wspomnień.
Alina i Jan Kononiukowie na tle starego kredensu pamiętającego czasy prapradziada Symeona Kononiuka, budowniczego domu na Podwaśkach. – Jesteśmy szóstym pokoleniem, które tu mieszka. Chcieliśmy ocalić z tego domu, co się dało. W tej chwili staramy się, żeby to miejsce odzyskało swój dawny blask – podkreślają.
Szczególne miejsce zajmuje m.in. fotografia młodej Heleny Wiewiórskiej – pierwszej kobiety adwokat w historii Polski, której ojciec, Łukasz Kononiuk (Kononow), brat pradziadka Jana Kononiuka, przyszedł na świat w tym właśnie domu.
– Ja w ogóle uważam, że my, na terenie naszej gminy, jakoś tak zapominamy o ludziach, którzy są od nas czy stąd pochodzą. Zapominamy, jak bardzo są ważni… Że tak naprawdę moglibyśmy na naszych przodkach uczyć się historii, a nie gdzieś tam szukać sobie czegoś, zamiast spojrzeć w ich losy. Bo to jest niesamowite! Musimy pamiętać o ludziach stąd – twierdzi Alina Kononiuk.
Również z tych przyczyn w treść swoich lekcji z uczniami stara się wplatać elementy genealogii i pokazywać wychowankom, jak inspirującym wyzwaniem może być tworzenie własnych drzew rodowych.
Zajęcia te doskonale pamięta Grzegorz Golonko z Narwi, obecnie uczeń jednego z białostockich liceów. Swoją propozycją struktury drzewa i jego rozbudowaną treścią zdobył wówczas uznanie Pani Profesor. A to w dużej mierze za sprawą Mamy, która wiedziała, jak skutecznie zorganizować całe dochodzenie:
– Poszliśmy na cmentarz, wypisaliśmy daty. Zadzwoniłam do teściowej, bo to drzewo robiliśmy też od drugiej strony. Pomagała mama i babcia. I tak doszliśmy do prapradziadków – przypomina sobie Anna Golonko. Drzewo pozostało, czekając na wszczepienie kolejnych gałązek, a mamę i syna połączyły jeszcze głębsze...
...wspólne, własnym rodowodem, zainteresowania.
Pani Anna przynosi wielkie pudło ze zdjęciami i dokumentami. Mnóstwo tego. Każde z tych zachowanych do dzisiaj materialnych świadectw dziejów rodziny opromienia szczery sentyment: – Nie mogę powyrzucać tych rzeczy. Są dla mnie zbyt cenne! Teściowej też zabrała parę starych zaświadczeń i dokumentów, bo inaczej może skończyłyby w piecu.
Niemniej jednak, kluczowa zawsze jest rozmowa: – Dla mnie to najlepsza metoda poszerzania wiedzy o moich korzeniach: rozmowa z ludźmi, którzy coś wiedzą... – zaznacza.
Dzisiaj Pani Anna żałuje, że nie zapuściła się w te rejony dużo wcześniej. Z wieloma krewnymi już nie porozmawia. Swój zapis pamięci na wieki zabrali do grobu. Nie ma komu wypełnić pustych stron, w najlepszym zaś razie rozproszyć gęstych mgieł domysłów, niedomówień i spekulacji. Za późno... Ten sam ton, przepełniony nutą ubolewania, przenika zresztą niemal każdy głos, który zarejestrowaliśmy.
Między innymi dlatego w domu Pani Anny życie codzienne nasycone jest wspomnieniami o przodkach. O nich ciągle się mówi, stale się do ich życiorysów i rodzinnych powiązań wraca. Jest komu słuchać: – Mama dużo mi opowiada, a ja zapamiętuję. Ciekawi mnie, jak to wszystko wyglądało wcześniej – zdradza syn.
Tak też można. I tak też trzeba. Bo genealogia "domowej roboty" to nie tylko rysowanie drzew, prowadzenie profili w Internecie, dyskutowanie na forach, gromadzenie pamiątek, analiza ksiąg metrykalnych, czy pisanie kronik i opracowań. To również żywe, codzienne interakcje, manifestujące się w świadomym pielęgnowaniu pokoleniowej pamięci. A najlepiej właśnie na oczach i z udziałem młodego pokolenia, które zaprasza się w ten sposób do budowania osobistej perspektywy spojrzenia na własne korzenie.
Anna Golonko z synem, Grzegorzem, na tarasie swego domu na Piaskach, stojącym w miejscu odziedziczonym po ukochanych dziadkach Pani Anny.
Niektóre wolne chwile spędzają na przeglądaniu starych zdjęć, kultywowaniu pamięci o przodkach i rozgryzaniu rodzinnych koneksji.
–Trochę tych zdjęć posegregowałam, poukładałam, a resztę wsadziłam do pudełka. I tak sobie leżą. Na dobrą chwilę czekają - mówi Pani Anna, która powolutku szykuje sobie zajęcie na emeryturę. Być może wtedy zajmie się tym w bardziej ustrukturalizowany sposób. Teraz zaś spontanicznie tworzy bank danych, rejestrując każdą informację o rodzinie, z jaką tylko się zetknie.
I ma co przekazać synowi, u którego zresztą zainteresowanie rodowodem zbiega się z zamiłowaniem do historii. W tym roku Grzegorz przebrnął przez szkolny etap olimpiady historycznej. W przygotowaniach do kolejnej fazy pomoże odkurzenie wspomnień i pamiątek, które zostały po pradziadku Konstantym Smoktunowiczu, uczestniku II wojny światowej.
* * *
Powiadają złośliwie, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu. Nic bardziej mylnego. Na drzewie genealogicznym wyglądamy o wiele lepiej, a nawet całkiem spektakularnie. I to bez cienia szyderstwa.
Bo gdy spojrzy się na cały ten nieprzerwany łańcuch pokoleń, któremu każdy z nas zawdzięcza chociażby biochemiczną powłokę zwaną ciałem i osadzenie w kulturze, budzi się wtedy jakaś przepełniona czcią pokora wobec o wiele bardziej potężniejszego fenomenu, niż tylko nasze własne istnienie, ograniczone do skrawka pewnej epoki. I niemal natychmiast, jak ręką odjął, odechciewa się już kąśliwości.
Również z tego powodu narracje kreślone liniami pokrewieństwa czy losami naszych babć, dziadków i ich przodków, zawsze warto zgłębiać i pielęgnować. Dla poczucia bycia częścią czegoś trwałego. Dla fundamentu, jakim zawsze jest rodzina, bez względu na ery, wieki i czasy. Dla przodków właśnie, bez których nie byłoby nas na świecie.
Ale tu jest coś więcej. I podkreślmy to szczególnie:
Ów spontaniczny, oddolny "zryw genealogiczny", rozprzestrzeniający się dzisiaj w Narwi i okolicach, to nie tylko jakaś archeologia osobistej tożsamości, sprowadzona jedynie do konkretnych układów pokrewieństwa. To również okno, które coraz szerzej otwiera się na mniej znane strony naszej historii. Dzięki pasji i systematycznym wysiłkom mieszkańców, rosną bowiem zasoby unikatowej i wiarygodnej wiedzy o ludziach, którzy dawniej zamieszkiwali ziemię narwiańską: o rodzinach żyjących tu właściwie od wieków i o mikrohistoriach, które się tutaj wydarzyły, kształtując dzieje Narwi i całej gminy.
Na razie tkwią rozproszone po domach, urzekając jedynie tych, którzy te informacje, jak diamenty wydobywają, szlifują, przechowują i chcą przekazać swoim dzieciom i wnukom. Wierzymy jednak, że to tylko kwestia czasu, zanim owa rosnąca, wyjątkowa i cenna "baza danych", zacznie głębiej wpisywać się w jakąś szerszą społeczną misję ocalenia lokalnej pamięci.