NEWSBLOG
TU WARTO ZAGLĄDAĆ
ZAPRASZAMY DO KONTAKTU
Jesteśmy otwarci na wszelkie sugestie, pomysły i współpracę. Jeśli coś ciekawego dzieje się w okolicy, o czym warto wiedzieć, napisz do nas:
Niezależny portal poświęcony życiu społeczno-kulturalnemu w gminie Narew © 2025
kontakt@widoknanarew.pl
Thank you for being here
Danke, dass Sie hier sind
Дякую за те, що ви тут
Dziękujemy, że tu jesteś
– Pamiętam ją – wspomina 95-letnia Irena Karpiuk z Narwi. – Ładna była bardzo. Miała długie, czarne włosy. A gęste jakie... Była starsza i jej dobrze nie znałam. Jak wybuchła wojna i przyszli Niemcy, to zabrali ją na roboty przymusowe. I ona tam sobie męża znalazła...
Harriet
Pewnego dnia cyganka wywróżyła jej, że pojedzie za wielką wodę. Nie wiadomo, gdzie ją spotkała. Może jakiś wesoły tabor nadjechał z daleka i przez krótki czas zabawił w Narwi. Ludzie chaty, chlewy i stodoły skuli łańcuchami, przykazując podnieconej dzieciarni, żeby do intruzów i złodziei pod żadnym pozorem nie lgnęła.
Niedoczekanie. Pognali wszyscy kręcić się w pobliżu hałaśliwych wozów. I tam ją dopadła, ni to stara, ni młoda, w długiej spódnicy w fałdy i w chuście zwisającej z ramion. Bosa, ale za to z czterema zwojami korali i ciężkimi, dajmy na to, złotymi pierścieniami wsuniętymi na smukłe palce, wystające z rękawa bluzki przyblakłej i nieco zniszczonej.
Z kart wróżyła? W kulę patrzyła? Z dłoni czytała? Któż by się tym przejmował. Ważne, co jej przepowiedziała. – Za wielką wodę wyruszysz! Za wielką wodę pojedziesz, dziewczyno! Życie za wielką wodą przeżyjesz!
– Pójdę ja na pewno za tę wodę. Za tę rzekę pojadę... – rozpromieniała się w duchu, spoglądając na świetlistą wstęgę Narwi. Wprawdzie nie rwała się nigdzie, nie ciągnęło jej do dalekich błękitów i szerokich przestworzy. Mimo to przepowiednia napełniła ją dziwnym zachwytem, jakby raptem otworzył się przed nią nowy, nieznany widnokrąg.
I
Jadwiga Żakiewicz przyszła na świat w samym końcu 1924 roku. Chrzcił ją w starym kościele ks. Józef Sochoń, który posługę w Narwi rozpoczął zaledwie parę tygodni wcześniej. Ojciec, rodowity narwianin, Antoni Żakiewicz i matka Maria, z domu Rusiłowicz, urodzona i wychowana w pobliskich Odrynkach, doczekali się jeszcze dwójki synów – Antoniego (1929) i Kazimierza (1933).
Mieszkali w niewielkim drewnianym domu z małymi oknami, usytuowanym w samym środku ulicy Rybackiej (obecnej Mickiewicza). Drzwi wejściowe nadgryzione licznymi szparami, przy każdy uchyleniu nieznośnie skrzypiały, a mały ganek, tak jak wszystkie budynki po tej stronie ulicy, prawie wylewał się na podbitą kamieniami drogę. W głębi podwórza rosła jeszcze stara wierzba o cienkich gałązkach, której pień z biegiem czasu rozszczepił się wydatnie.
W skromnej chacie po drugiej stronie ulicy żył natomiast Klemens Kamieński. Bóg jeden raczy wiedzieć, dlaczego wszyscy wokół nazywali go "Kitajem".
Był to w każdym razie człowiek całkiem młody jeszcze, w dodatku pogodny, dobroduszny i uczciwy. Z oddaniem zajmował się sprawami narwian, co też uważał za swój zaszczytny przywilej i obowiązek zarazem. Pracując zaś nie na wdzięczność, a jedynie na pożytek miasta, zjednywał zaufanie wielu, na tyle nawet, żeby go – tak jak rodzice Jadwigi – bez żadnego pokrewieństwa zapraszać do świadkowania na ich ślubach.
Sam zresztą też od pożycia małżeńskiego nie stronił. Gdy mu bowiem pierwsza żona zmarła, za drugą niemal z marszu pojął sobie wdowę z Ancut, niejaką Teofilę, kobiecinę z sercem stworzonym specjalnie do kochania mężów, których ostatecznie naliczono u niej trzech.
Najstarsi w Narwi do dzisiaj wspominają, jak złote były to czasy. – Wszyscy ze sobą zgodnie żyli. I Żydzi, i prawosławni, i katolicy. I pomagali sobie jeden drugiemu. Dzielili się. Nieraz wesoło było – snuje swoją opowieść Irena Karpiuk. A garnki świeciły pustkami.
Owszem, świeciły. Ale w domach nigdy nie ustawała świeża ochota do życia. We wtorek na gwarnych jarmarkach tłoczyły się tłumy, a jeszcze większe na kolorowych odpustach ze straganami i wirującą wokół karuzelą. Szczególnie zaś lubowali się narwianie we wspólnych, beztroskich śpiewach, których echa donośne i wielokrotne słychać było aż w Makówce. Od czasu do czasu po całym miasteczku wędrowała katarynka z papużką, a młode panny na wydaniu ciągnęły losy, wypatrując w napięciu choćby bladych konturów swoich przyszłych małżonków.
Święta też były najprawdziwsze – nastrojone uroczyście, ze zdrowym rumieńcem szczerego wyczekiwania na misteria narodzin, śmierci i zmartwychwstania Boga chrześcijańskiego. A na pasterkę do kościoła jeżdżono saniami zaprzężonymi w konie przyozdobione dzwoneczkami koloru rubinów, srebra i złota. – Wspaniale to wyglądało. Śniegu było i błyszczał jak gwiazdki na niebie. (...) A dziś o wiele lepiej mają. Taksówki, ładne ubranie i zjedzą lepiej, a ludziom czegoś brak – napisała po latach w swoich wspomnieniach rodzona siostra Pani Ireny, 97-letnia Janina Frąckowiak z Narwi.
Lepiej było dawniej, co? Bo jakież wtedy wszyscy wiedli życie proste i serdeczne! Taki oto portret kreślą nam ostatni żyjący świadkowie. – Tu fantastycznym widziadłem pachnie – powie pan. – Ależ skąd, panie szanowny! Tu pachnie tylko pogodnym czarem ducha i sercem pełnym wiary, że mają ludzie jeszcze jakieś dusze.
A później w 39' wybuchła wojna. I cały świat zobaczył, że nie mają.
– Strach i huk był niesamowity. Ludność płacze. Każdy zamyślony, co z nami będzie. Do Narwi wkraczają 5-tego września wojska niemieckie. [A później] …25 czerwca 1941 roku Niemcy napadli na Związek Radziecki i swoje zaczęli urzędowanie – napisała Pani Janina.
II
Jeden z tych ranków 42' Jadwiga zapamiętała na zawsze. Na całą Narew spadła wtedy obfita chmura mgły, a w lepkie powietrze mógł już wgryzać się miejscami ostry zapach zwęglonych lasów i domów, dochodzący od strony palonych wsi. Nie umilkły jeszcze ponure koncerty jęków w żydowskim getcie, gdy na pobliski plac przycerkiewny lada moment wjechać miała dwukonna furmanka.
Jadwiga snuła się po izbie jak biały cień, szykując niewielki tobołek na drogę. Próbowali wlewać w nią otuchę. A ona, powiędła i blada, zerkała na wiszące obok, starannie skrojone palto. – A tego to będzie mi najbardziej żal... – mamrotała cicho. – Gdy wrócę, będę je nosiła dzień po dniu, aż wam wszystkim zbrzydnie oglądać mnie w nim!
Wtedy jeszcze do głowy jej nie przychodziło, ani nawet nie czuła żadnym zmysłem, że kiedy tylko wdrapie się na jedną z tych fur kierujących się wprost na stację kolejową do Bielska, nigdy więcej nie zobaczy już ojca, ani matki.
Dni przelewały się jeden za drugim, tygodnie zamieniały się w miesiące. Wszystko wokół wyło i jęczało, zatrute niszczycielskim jadem demonów wcielonych w postacie ludzkie. Miotały spojrzenia nienawistne, jak złe błyski, jak ostrza noży tnące najgłębiej, a w ślad za nimi sunęły grady kul i bomb, zamieniając całą ziemię w morze krwi, żółci i krzywdy.
Aż nadeszła wiosna 45'. Niewiele po tym, jak pęki młodych traw wystrzeliły spod śniegów, ogłosili koniec wojny i do miasteczka wrócił cały kwiat młodzieży narewskiej.
Po Jadwidze tymczasem słuch zaginął. Nikt nie wiedział, gdzie się podziewa i dokąd ją kroki poniosły. Może zginęła? – przemykało im przez myśl. A jeżeli zginęła? Nie, nie zginęła. A jeśli? Zginąć, cóż... Czy to naprawdę aż taka tragedia? Może to akurat jedno, co w tych czasach pozostało dla porządnych ludzi.
I pewnie dalej zachodziliby w głowę, gdyby któregoś dnia w ręce Kitaja nie trafił zagraniczny list. Od razu rozpoznał wyraźne, dość zgrabne i nieco pochylone pismo, którym skreśliła jego adres, wciśnięty gdzieś pomiędzy cztery pieczątki i pięć znaczków ukazujących jakieś teutońskie budynki.
Donosiła, z pewnym nawet triumfem, że przez cały ten czas Opatrzność nad nią czuwała, zatem wszystko, co musiała, przeszła bez szwanku. A teraz, mierząc się z powojennymi trudami, przebywa we wsi o nazwie Bodenburg w Dolnej Saksonii, gdzieś niedaleko Hanoweru. Potem zaledwie szepnęła, jakby to było nic takiego, że 26 maja 1946 roku podczas skromnej ceremonii kościelnej poślubiła tam niejakiego Stanisława Kosmalę, tak jak ona, zwangsarbeitera, poznanego być może właśnie na tej wsi bodenburskiej.
On, wychowany pod Kielcami, starszy o blisko osiem lat, niezbyt wysoki, ale też niespecjalnie niski, w przeciwieństwie do niej – mocno blondynowaty, z lekka falującymi i starannie ułożonymi włosami, rysy miał wydatne i na tyle szlachetne, że gdyby nie ta haniebna litera "P" przytwierdzana do kapot wszystkim robotnikom przymusowym, mógłby uchodzić za ideał aryjskiej doskonałości.
Ale z całą pewnością czymś więcej musiał ją urzec, bo przecież na żadnych wyuzdanych, pretensjonalnych kosmopolitów, próżniaków i nieokrzesanych snobów wszelkich odmian nawet by nie spojrzała. A on pracowity był i zaradny. I tak jak ona, twardo stąpał po ziemi. W dodatku wszystko Bogu cierpliwie zawierzał, a cudze mu nigdy nie pachniało lepiej niż swoje. Połączył ich wobec tego jeszcze duch wspólny i natura pociągana bardziej ku charakterom i cnotom, aniżeli żądzom i impulsom zwierzęcym. A teraz, zjednoczeni dożywotnim węzłem ślubnym, oddawali się marzeniom o spokojnym życiu w kochanej Polsce.
Z tego tytułu, choć z pewną powściągliwością, prosiła Klemensa, żeby w odpowiedzi nakreślił jej świeży obraz miasteczka i wyraził, jeśli tylko może, swoje szczere zapatrywanie na jej ewentualny powrót do Narwi wraz z małżonkiem.
– Jadwigo, moje dobre, najmilsze dziecko... Do czego będziesz wracać? Co tu będziesz robić? – Kitaj rozgadał się na potęgę i ani na chwilę nie przestawał lamentować. – Szmat ziemi spustoszonej, pogłowie w pień wyrżnięte. Nawet gąski ani jednej do pasania nie zostało. A co twój Staś będzie robił? Gdzie będziecie się gnieździć? Chatynka mała, miejsca nie ma, ciasno wszędzie. Nie będzie wam nawet gdzie spać! Gdybym tylko mógł, sam oderwałbym się od nędz tej ziemi, ale całe życie tu żyję, w Narwi umrę, biednej czy bogatej, wielkiej czy małej. A wy, dziatki… Wy, to co innego. Wam, młodym, powiadam – tu do czego wracać nie ma!
Poczciwy Klemens, nawet gdyby chciał, nie byłby w stanie wykręcić się od prawdy, którą widział tak, jak mu uczciwość człowiecza nakazywała. Rady jego wzięła więc sobie mocno do serca, porzucając koniec końców wszelką myśl o powrocie do Narwi, choć tak przeraźliwie ją do niej ciągnęło; może nawet bardziej niż do rodziców i braci. I chociaż uniesiona dumą tego nie okazywała, dla nikogo nie chciała być, ani ona, ani jej Stanisław, ciężarem i gębami do wykarmienia. A może ich życiem nie chciała już żyć? Mając bowiem w sercu wzniosłe pragnienia, własne zapragnęła stworzyć.
Nie minęło wiele czasu, gdy któregoś dnia młode małżeństwo Kosmalów wsiadło na jeden ze statków wypływających z Niemiec Zachodnich do Ameryki. W jednej chwili otworzył się przed nimi świat wspaniały i straszny. Nie mając pojęcia, do jakich brzegów dobiją, ile poranków spędzą w drodze i z jakimi potęgami przyjdzie im się mierzyć, gotowi byli na wszelkie ofiary, wierząc, że wkrótce fortuna odwróci się i nagrodzi im wszystkie cierpienia.
III
Na krótko po wojnie matkę Jadwigi, Marię, zmogła ciężka choroba. Jakiś czas cierpiała przykuta do łóżka, zanim, nie dobiwszy sześćdziesiątki, bezpowrotnie opuściła świat żywych (1952). Antoniemu seniorowi zaraz sprzykrzyło się życie w pojedynkę i w połowie następnego roku pojął za żonę niejaką Wierę Nikonowicz, wychowaną w Makówce sąsiadkę z naprzeciwka.
Mogli zbliżyć się do siebie jeszcze w czasach, gdy nieboszczka zmagała się z chorobą. Młoda i krzepka Wiera, gotowa przy tym dźwigać cudze ciężary, leciała na złamanie karku dzielić z Antonim trud czuwania przy chorej.
Ale niech w żadnym umyśle, prawym czy nieprawnym, nie zrodzi się jakaś zuchwała insynuacja, jakoby już wtedy rozkwitła między nimi jakaś bezbożna namiętność. Nic z tych rzeczy. Wszystko odbyło się w odpowiednim czasie, według harmonogramów, tak, jak odbywają się różne układy w przedmiotach małżeńskich.
Antoniemu nie przeszkadzał ponadto nieślubny syn wybranki. Miała go ponoć z jakimś żołnierzem radzieckim, idącym z frontem przez Narew. Podobno zupełnie znienacka przywarli do siebie w gorącym uścisku, jakby magnesem jakimś ciągnięci. Sowiet, w każdym razie, choć mógł trafić się szlachetnej natury, nie wyszedł cało z wojennej zawieruchy.
Gdy więc nadarzyła się okazja, Wiera – a zaledwie cztery lata dzieliło ją z Jadwigą – bez oporów wplotła się z Antonim w rozpęd machiny rodzinnej, wijąc mu syna, a Jadwidze kolejnego brata. Pozostali zaś, Kazimierz i Antoni, też niebawem wstąpili na małżeńskie ścieżki. I wszyscy żyli jak świat przykazał.
Tak oto cały ów narwiański kawałek ziemi przy ulicy Rybackiej, z każdym rokiem coraz bardziej ruchliwy, kręcił się teraz wokół codziennego znoju i kolejnych potomków. Jednak zawsze w ożywczym cieniu myśli o Jadwidze. Grzejąc się przy piecu w zimowe wieczory, gdy wszystko wokół tężało od mrozu i słychać było jedynie szmer węgli osuwających się w kominie, z zapałem wskrzeszali wspomnienia o swojej córce i siostrze. Prześcigali się przy tym w pomysłach, jakiż to kawał świata przebyła i jak wygląda jej życie w tej pełnej dziwów, wielkiej Ameryce, której ani jednego centymetra nie mogli sobie nawet wyobrazić.
IV
Zapewne niewielu słyszało o South Bend, małym mieście nad rzeką Św. Józefa, uchodzącą do Jeziora Michigan na północy USA. Niedaleko, na zachodnim brzegu, leży sławne Chicago, przy którym South Bend wyda się zaledwie drobnym pyłkiem skrytym w cieniu gwiezdnego olbrzyma. Lecz i tu od dawna ściągali rodacy, szukając być może głębszego celu niż samo zbieranie pieniędzy.
Kiedy więc Kosmalowie po wielu miotających nimi wichrach przybyli do tej zaledwie stutysięcznej aglomeracji, od razu zaczęła odsłaniać się przed nimi rozległa, doskonale zorganizowana dzielnica, gęsto zabudowana polskimi kościołami, szkołami, sklepami, barami, klubami, bankami i reklamami świecącymi na ulicznych latarniach.
Zdawało się, że South Bend ma wszystko, czego polska dusza zapragnie: i mowę ojczystą, i religię katolicką i sztandar biało-czerwony z orłem w koronie. A na każdym rogu kogoś, do kogo można gębę otworzyć bez strachu i zażenowania.
Niemniej, wszystkie te rozmaite odcienie, zlane w jedno wielkie morze polskości, nie wystarczały Jadwidze, aby na swoją tęsknotę za Narwią mogła nałożyć twarde łańcuchy. Wołała ją przeszłość, wołali rodzice, bracia, krewni. Wołały ją miejsca i pejzaże, z którymi zżyła się od lat dziecinnych. Niekiedy na długie godziny więzła w poczuciu dziwnie mrowiącego niepokoju. Może był to sumienia wyrzut, że wybrała drogę według swojej woli i nadziei na lepszą dolę ziemską; szturm myśli wymawiających jej egoizm i chłodną kalkulację.
Bynajmniej. Była to bowiem najzwyczajniejsza w świecie tęsknota za własnym plemieniem, nawet jeśli pomieszana z lękiem, aby nie zatracić się w wielopiętrowym Babilonie narodów, nie dać siebie ujarzmić, oślepić, wyrwać z korzeniami i wrzucić w kamienistą ziemię.
Przez całe dekady słała więc listy i cienkimi tymi nićmi usiłowała zszywać dwa przegrodzone tysiącami kilometrów światy. Wprawdzie pisma były krótkie, mało wylewne, jednak zawsze przepełnione serdecznością. Napiszcie parę słów, co słychać w naszej kochanej Narwi? Co u krewnych w Ancutach, Gorędach i Paszkowszczyźnie? Wciąż domagała się wieści.
Później przychodzić zaczęły pojedynczo, a czasem parami, kolorowe fotografie. Na pierwszej, z lat 60-tych, widać ją z mężem i trójką swoich dzieci: najstarszą Stanisławą, młodszą Danutą i kilkuletnim wtedy Ryszardem. Poza garścią krótkich półsłów, tyle tylko o nich wiedzieli. Tyle, co z tych zdjęć, ukazujących z biegiem czasu, jak ich dziecięce rysy i postury zamieniają się w młodzieńcze. A później obrazy te małoletnie przeobrażały się w stateczne i ugruntowane wizerunki: w suknie z welonem, w garnitury, w sylwetki ukształtowane i solidne, gotowe przyprowadzić na ten świat Jadwigowe wnuki.
O sobie nie pisała prawie nic. Ani słowa o biegu zdarzeń dla siebie najważniejszych, przeszłych bądź obecnych. Zamiast płomiennych wyznań, zaledwie parę mało zamaszystych pociągnięć, którymi kreśliła pochwałę zbawiennej rutyny. Co do nas, to wszystko Bogu tylko dziękować... Wszystko po staremu. Żywi i zdrowi jesteśmy, i życie leci starymi trybami....
I ta jej twarz na kolejnych fotografiach, dojrzewająca z każdym rokiem jak czerwony Cabernet Sauvignon z Château Ladoar. Wpatrywali się w nią długo, w twarz odbitą w pamięci, z wyrazem dobrodusznym, od lat niezmienionym. Z upływem czasu coraz słodszy spokój rozlewał się po niej. Promieniała jak złote jesienne liście, nabierając szlachetnej łagodności kobiety pogodzonej ze światem i zadowolonej z życia, które sobie zbudowała.
W ślad za listami szły paczki wypełnione po brzegi odzieżą wszelkiego kroju i koloru. Skrupulatnie, z zachowaniem zasad ergonomii, upychała do nich swetry amerykańskie, jedwabne kardigany i najprawdziwsze jankeskie dżinsy, a dalej sukienki, modne bluzki, koszule i dziecięce ubranka. Wszystko quite sophisticated, czyli całkiem, jak to mówią, pierwszej klasy. I czasem dwadzieścia dolarów wetknęła gdzieś pomiędzy. Na prezenty świąteczne.
Duże, kwadratowe pudła z twardej tektury, oblepione szczelnie taśmami, z nadzwyczajną ostrożnością taszczyli do domu na zmianę, to Antoni, to Kazimierz. Do czasu, aż ten zaszczytny przywilej przypadł w udziale córce Antoniego juniora, Krystynie, czyli Jadzinej, w prostej linii, bratanicy. Krucha jak figurka z saskiej porcelany, chwiała się czasami w akrobatycznych pozach, kiedy dźwigając nielekki pakunek i przykuwając spojrzenia przystających na krawężnikach gapiów, opuszczała starą pocztę na rogu Mickiewicza i 1 Maja, po której dzisiaj nie zostało już ani śladu.
V
Jadwigę tymczasem żarła coraz bardziej nieznośna tęsknota za Narwią. Coraz potężniejszymi falami wzbierała w niej przemożna ciekawość braci, ich żon i dzieci, w końcu zaś ojca i jej macochy z przyrodnim rodzeństwem. Zewsząd napływały strumienie najżywszych wspomnień, obrazów i głosów, układających się harmonijnie i zlewających w jeden kategoryczny nakaz – masz natychmiast przestać Jadwigo, masz przestać walczyć ostatnią siłą przeciw sobie, masz ulec, masz poddać się wszystkim tym żarliwym wizjom, żeby się przypadkiem ostatniego szczęścia na tej ziemi, jakie ci pozostało do zaznania, nie wyrzec!
Okrutnie gniotła ją myśl, że zada kłam wszystkiemu, czym jest i nie ułoży się spokojnie do śmierci, jeżeli jej stopa przynajmniej raz nie dotknie jeszcze ziemi rodzinnej.
Wkrótce ostatnie krępujące ją pęta z wolna zaczęły opadać. Matką nie musiała już być przecież pilną, a czasy z roku na rok stawały się bardziej urodzajne w sposobność przemieszczania się po świecie. Wtedy postanowiła nie odkładać już swoich decyzji w jakąś bliżej nieokreśloną przyszłość.
Jednakże najpierw, z pewnych powodów, w Narwi zjawił się Stanisław.
Była wiosna lub lato pamiętnego 1968 roku. Na posesji ojca Antoni junior budował akurat murowany dom dla siebie, swojej żony, Olgi i trójki ich dzieci. Pod surową, nieotynkowaną jeszcze konstrukcję z gołymi cegłami, natychmiast zleciała się cała granda z okolicy. Wlepili w przybysza ciekawskie spojrzenia, ale on, pochłonięty arcyważną misją, ani myślał zajmować się wzbudzaną przez siebie euforią. Złożył bowiem małżonce dozgonne przyrzeczenie, iż zanim uda się w swoje rodzinne strony, obejrzy tu każdy ważny zakamarek, po czym zda jej dokładną relację, jak się w Narwi sprawy mają i czy na Mickiewicza położyli już asfalt.
Potrzebowała rozeznać się o wszystkim w najdrobniejszych szczegółach. Choćby po to, żeby jak najprecyzyjniej wymierzyć stosowną wysokość obcasów, na których miała zamiar przemieszczać się po Narwi.
– Tak, moja duszko... Wszystko jest tu w jak najlepszym porządku – uspokajał ją i przytulał do drżącego serca, niezdolny wymówić tego, co mogłoby sprawić jej zawód. Zwłaszcza zaś w kwestii asfaltu. – A jakże miłym miejscem jest twoja Narew! Jakże sympatycznym! Żebyś wiedziała, jak mnie tu gościnnie przyjęli twój ojciec z żoną i bracia. Jacyż to ludzie święci! Wyobraź sobie, że każdego wieczoru w najlepszych humorach piliśmy herbatę, o tobie wspominając bez ustanku. A Jadzia to, a Jadzia tamto... A u Jadzi jak? A u Jadzi tak i siak. I godzinami, wyobraź sobie, godzinami! Bóg mi świadkiem, jak tu na ciebie wszystko czeka.
* * *
Od wizyty Stanisława upłynęły kolejne rzędy długich miesięcy. Aż w któryś sierpniowy dzień 1970 roku ostatnie tchnienie wydał 76-letni Antoni. Wtedy przyjechała, odliczywszy od śmierci ojca dokładnie 105 tygodni.
VI
Na Okęcie do Warszawy wyprawili po nią Kazimierza. A tam okazało się, że biedny Kazio musi jeszcze przedrzeć się przez całe zastępy orszaków powitalnych i innych fanfar, bo akurat przyleciała do kraju jakaś ważna, wszechświatowa osobistość.
Kiedy w końcu po licznych ceremoniach pozwolono podróżnym opuścić kabiny pasażerskie, z niejakim nabożeństwem wyjął sporej wielkości arkusz. Odręcznie, dużymi literami, napisane było na nim: JADWIGA KOSMALA ŻAKIEWICZ NAREW.
I stał tak w tłumie z czołem ściśniętym w podkowę, unosząc przed sobą tę nieco pomiętą kartkę, rozedrgany, na ugiętych nogach i z żyłami wyprężonymi na wirującej niespokojnie szyi.
Chwilami usiłował przywołać w myślach zamglone oblicze siostry. Kiedy przed laty opuszczała Narew, miał może dziewięć, może dziesięć lat. Ona siedemnaście albo osiemnaście. Utkwił mu najgłębiej tylko jasny obraz jej oczu połyskujących jak para czarnych diamentów. I uśmiech na dobrym licu. Żywy i nagły, prawie zawsze z przebłyskiem czegoś dzikiego, nieujarzmionego. A jednak był w nim porządek niemal planetarny, spokój i nienachalna czułość. Po nim ją rozpoznał, bo tylko ona potrafiła uśmiechać się w ten sposób.
Do Narwi dotarli bez większych komplikacji. Poprosiła, żeby zatrzymał się na moście. – Teraz – powiedziała – pójdę sama. Pokornie wypełnił jej wolę i otworzył drzwi auta.
Wysiadając, zachwiała się lekko, oszołomiona woniami łąk i dzikich ziół, zmieszanymi z jędrnymi aromatami rzecznymi, przecinającymi na wskroś letnie narwiańskie powietrze. Nieopodal głuchym chórem przebijał się odgłos kościelnych organów. Jej twarz nabrała wtedy uroczystego wyrazu, dokładnie tak, jak to sobie zaplanowała.
Skręciwszy w swoją dawną ulicę, szła powoli, stawiając kroki w miarowym odstępie. Nie zważała już na lśniące obcasy, które od czasu do czasu więzły pomiędzy ubitymi kamieniami, pamiętającymi jeszcze dotyk jej bosych stóp. Obok przemknął wóz zaprzężony w starą kobyłę, którym chłop wiózł gdzieś swoją babę. Pomarszczona kobiecina w ciężkiej, choć ciepło było, kufajce, gnała przed sobą trzy albo cztery krowy.
Ona zaś szła przed siebie, niekiedy w milczącej ekstazie, wryta i oniemiała, zatopiona w jakiejś niedostępnej innym wizji. Wszystko wokół z nieprzepartą siłą zdawało się rzucać na nią urok.
– Jadzia, to ty? To naprawdę ty? – zewsząd dobiegały głosy męskie i kobiece. – A mnie pamiętasz? A mnie? – ktoś próbował dotknąć albo przynajmniej delikatnie musnąć jej smukłej postaci. A ona kroczyła dalej z dostojeństwem Izydy egipskiej wędrującej po okręgu solarnym. – O, patrzcie... Amerykanka... Amerykanka przyjechała! Toż to nie pomyślić! Toż to z Ameryki! – szeptali cicho pomiędzy sobą.
Pozwolili jej tak iść, rozpostartej samotnie, choć otoczonej kordonem świadków. A gdy już prawie dotarła do domu z małymi oknami i skrzypiącymi drzwiami, jej wzrok niemal natychmiast zatrzymał się na starej wierzbie. Mimowolnie zadrżała i z całą mocą przywarła do dziwnie znajomych, szarozielonych gałązek.
Tkwiła tak jakiś czas, czy to w podziwie, czy w osłupieniu, do momentu, aż w głębi podwórza kątem oka dojrzała starą stodołę z bocianim gniazdem, uwitym na mocno zwietrzałym już dachu. W jednej chwili zakołysała się, przygłuszona jakby niewidzialnym ciosem, a jej wymownie błyszczące oczy zapłonęły jeszcze gorętszym blaskiem. – To tu... – rzekła do siebie, choć zdawała się jeszcze nie dowierzać swojej niezachwianej w głębi duszy pewności. – Tu tu.
VII
Jadwiga spędziła w Narwi cały miesiąc. Dom Antoniego juniora był już wtedy niemal w całości zamieszkany; oprócz tego jednego pokoiku, który wyremontował w ekspresowym tempie z powodu upojnego natchnienia jej wizytą. Myśl o siostrze codziennie wyrywała go z bezwładu, bo nakładł na siebie więcej, niż zdoła unieść juczne zwierzę.
Z zadowoleniem, w każdym razie, zajęła owo niewielkie pomieszczenie, do którego wnieśli wszystkie jej walizeczki i kuferki, wypełnione po brzegi różnego rodzaju Klamotten. Oprócz outfitów i kreacji na każdą okazję, przytargała jeszcze co najmniej kilka par dopieszczonych w każdym detalu butów, kolekcję torebek i całą mozaikę pachnideł i mikstur upiększających. Urządziła tu sobie prawdziwą świątynię mody, w dodatku z obowiązkowymi, codziennymi rytuałami pielęgnacyjnymi i hieratyczno-salonowymi obrzędami, których nie powstydziłaby się sama królowa brytyjska.
Ale czy ona też nie była królową? Z całą pewnością! Królową przepychu i światowego czaru!
Owa wspaniała kobieta o niemiłosiernie pięknym wejrzeniu, wyrastała przed nimi niczym spiżowy posąg, którego majestatycznego widoku nikt się tutaj, nawet w najśmielszych wyobrażeniach, nie spodziewał. Latami chowała się za skrzypiącym na papierze piórem; a teraz w końcu siedziała przed nimi, żywa i bliska, pociągając ich wrażeniem swojej lśniącej postaci, wyjętej wprost z jakiejś pełnej cudów bajki.
– Jadziu, mów nam o Ameryce. I o swoim życiu nam mów. Mów nam o wszystkim! Opowiadaj! – pochylali się nad nią w czcigodnym uwielbieniu, palili wzrokiem i niemal całowali oddechem.
– A co tu mówić kochana rodzino, kiedy nic tam nie ma takiego, czego byście sami nie znali... – patrzyła wzruszona, ani przez chwilę nie odrywając od nich oczu. – Tam na mnie wszyscy "Harriet" mówią. Od Jadwigi język im się łamie! Ha, ha! Ładnie to, czy brzydko? Sama nie wiem... – delikatny uśmiech przesuwał się po jej wargach. A zaraz potem wzdychała z bolesnym grymasem na twarzy: – Mój dobry bracie... Przecież wy widzicie, jak mało mam tutaj czasu... Tak mało! Ja o was i o Narwi chcę słuchać!
Przekrzykując się w uprzejmościach i zapewnieniach, snuli więc najrozmaitsze historie o wszystkim, o czym tylko chciała. Zamierała wtedy, wstrzymywała oddech i chciwie wchłaniała każde ich słowo. A potem dopytywała się bez przerwy o to lub tamto albo o tę czy tego, którego kiedyś znała i lubiła; albo i szczerze nie znosiła.
Nikt nie ważył się jej niczego odmówić, choć wiele nie żądała. Gdziekolwiek weszła, natychmiast powstawali jakby schwytani na złym uczynku, a zawsze czujni jak straż przy bramie. Lepszej świty dworskiej nie mogła sobie wymarzyć.
Porywano ją poza tym codziennie do rozmaitych domów: a to na gościnne przyjęcia przy kuchennych stołach, a to na liczenie różańców i szeptanie modlitw, a to na kameralne zgromadzenia babskie, przycupnięte na wąskich ławeczkach. A potem znosili i słali u jej stóp całe stosy szydełkowanych serwet, koronkowych ozdób czy innych dzierganych cudeniek, od których widoku serce jej mdlało.
– Ach... Jakie wy tutaj ręce złote macie! – kraśniała z radości, śledząc wszystko z zajęciem i bez śladu jakiegokolwiek znużenia. – Jak tylko pójdę na pensję, to nic innego nie będę robiła!
Leniwe popołudnia i niekończące się wieczory spędzała więc przeważnie na byciu duszą przeróżnych towarzystw, w napięciu oczekujących przybycia Amerykanki. A m e r y k a n k a... Tak ją tu wszyscy nazywali. Spragniona jedynie ich obecności, nie zwracała na to najmniejszej uwagi.
Poranki zawsze miała wczesne. Odwrócona do okna, z niecierpliwością wypatrywała pierwszych blasków wschodzącego słońca. Na dobre jeszcze nie zdołały rozświetlić ulicy, a już wędrowała wzdłuż rzeki, wodząc olśnionymi oczami po zarysach wsi na bladych polach. Zapuszczała się głębiej pomiędzy drewniane chaty, sady, kwiatowe ogrody i całe nieprzebrane ławice krzewów i drzew różnobarwnych. Usiłowała wsłuchać się w bieg dawnych zdarzeń, którymi tu niegdyś żyła, a których przeróżne obrazy, niczym kolekcję najdroższych fotografii, wywoływała seriami spod drżących powiek.
Czasami na długie godziny zastygała nad brzegiem Narwi, wpatrzona w jej srebrny nurt. Osuwała się wtedy w jakieś niepospolite stany duszy, podobne do upojenia haszyszem najczystszego sortu. Wszelkie jej sprawy, ważne i nieważne, rozpuszczały się raptem w pękach barwnych zapachów i melodii albo ulatywały za horyzont niesione w puszystych deliach chmur. Niekiedy przypominać mogła płatek śniegu, mieniący się w tle przejrzystego lazuru – zdawało się, że lada moment całkowicie roztopi się od tego rozrzewnienia i gorących łez szczęścia, przepalających do głębi jej duszę.
A później, gdy całe miasteczko cichło i osunięte bliżej ziemi gwiazdy płonęły na bezwietrznym niebie, długo nie była w stanie zasnąć, wycieńczona własną siłą; tą samą, która za dnia pchała ją od podwórza do podwórza, aby wciąż na nowo mogła jednoczyć się pod ojczystym słońcem ze wszystkimi swoimi narwianami. Zalewały ją nieposkromione potoki najróżniejszych myśli, dreszcze natężonych wzruszeń miotały nieustannie, jak gałęźmi brzozy wstrząsać może wicher jesienny.
Wszystkie pragnienia tej jeszcze niespełna 50-letniej kobiety, skupiały się teraz w jednym jedynym poleceniu: – Stój chwilo i zostaw mnie na zawsze w kochanej Narwi!
Czuła być może, że to ostatni moment jej dobrej doli na ziemi. A jeśli uczucia tego w ogóle nie doznawała albo ni stąd ni zowąd rozpływało się, nigdy nie gasło w niej wrażenie, iż otacza ją przystań swojska i bliższa niż cokolwiek innego, co tylko była sobie w stanie wyobrazić.
Aż w końcu jakiś szmer zaczął przebiegać po niej; ni to pomruk prześladowcy, ni głos przedzierający się przez głuchą ciszę północną. Wlókł za sobą niepokoje walnych bitew, jakie toczy się zwykle podczas długich i wietrznych nocy.
– Jadwigo moja najsłodsza... Czyżby słońce ci zgasło? – Patrząc do lustra, uderzyła w siebie twardym spojrzeniem. – Dokąd chcesz wracać? Po co masz wracać? W czym ci bliska obca ziemia? Czemu wciąż jęczysz i siebie poskramiasz?
– Zostanę na rok albo na dwa... – wyrzekła cicho, splatając błagalnie dłonie.
– Zostaniesz... W niepokoju, we łzach, w szamotaniu się z sobą samą zostaniesz.
– Nie chcę...
– ...zarzucić na swe dalsze życie żałobnej zasłony?
– Nie chcę!
– Więc zostań nie na rok, nie na dwa...
– Na zawsze zostanę.
– Na zawsze.
– A Stella? Donna? Richie? – westchnęła i jakaś niema boleść chwyciła ją za gardło. – Ziarna posiałaś, drzewa zasadziłaś. Już się wieczną chwałą cheruba otoczyłaś. – Ach, Staś... Nie ma mowy! Jemu to na pewno serce pęknie z rozpaczy! – O niego zatroszczy się Ojciec niebieski, jak to ma w zwyczaju. A ty przekreślisz wszystkie lata męki, a nawet poczujesz zadowolenie z tej ofiary.
– Dość... Dość tego! – zbyt twardo przylgnęła do ziemi, aby na swoich prostych drogach skręcać choćby w najcudniejsze manowce. – Lepiej dla nas, żebyśmy się pożegnali już bezpowrotnie.
Hail, Mary, full of grace, the Lord is with thee... Hail, Mary... Powtarzała bez przerwy w swoim nowym, amerykańskim języku. A później po łacinie przeszeptała Crux sancta sit mihi lux, licząc różaniec tyle razy, ile lat święty Jezus chodził po Ziemi.
W końcu osunęła się wyczerpana na krzesło z dłońmi złożonymi na mocno posiniałej już skroni. – Dobrze więc, idź Harriet, wracaj... Zostaw za sobą miasto swoich lat dziecinnych. I nie ustawaj w drodze. Niech cię nie woła twoja przeszłość, niech nie wołają bracia, bliscy, krewni, nie wołają miejsca i pejzaże, z którymi zżyłaś się od lat dziecinnych.
* * *
Nikt już nie pamięta, jak to było dokładnie, gdy wyjeżdżała. Być może wiatr tego dnia wydyszał się na dobre i cała Narew stała nieruchomo na baczność. A ona, na wciąż tym samym, pogodnym tle letniego nieba, wyciągała swe wielkoduszne ramiona i żegnała się z każdym w serdecznym uścisku. Stali tak wszyscy razem, przejęci nerwowym dreszczem, nieustannie mieszając pacierze z jakimiś przemowami upraszającymi niebiosa o zdrowie i pomyślność dla siebie nawzajem.
A gdy wsiadała do auta, rzuciła, jak można się spodziewać, ostatnie pełne wymowy spojrzenie. Z całą pewnością je zaplanowała, choć w rzeczy samej stał za nim potężny i nieokiełznany impuls. Było w jej źrenicach coś ze spojrzenia utulonego dziecka do matki. A tak patrzeć może tylko człowiek, który odchodzi w drogę bez powrotu, pogodzony do końca ze swoją tęsknotą. Patrzy się wtedy długo i w milczeniu, bo spojrzenia tak darowane obowiązują na zawsze.
Teraz już wiedziała, że wreszcie może opuścić ten świat jak praojciec Abraham – w pięknej starości, sędziwa i syta swoich dni.
* * *
Jadwiga "Harriet" Kosmala z d. Żakiewicz zmarła w poniedziałek 7 grudnia 2009 roku o godzinie 10:57 w Memorial Hospital w South Bend. Miała blisko 85 lat. Przeżyła swoich braci, Antoniego i Kazimierza oraz doświadczyła utraty wnuka Erica Zachary'ego. Pozostawiła po sobie trójkę dzieci Stellę (Stanisławę) Broskey, Donnę (Danutę) Zachary i Richarda (Ryszarda) Kosmalę. W chwili śmierci miała pięcioro wnucząt: Michelle Randolph, Theodora Broskey'a, Adama Zachary'ego, Danę Kosmalę-Runkle i Richarda Kosmalę juniora oraz dziesięcioro prawnucząt.
Trumnę wystawiono w czwartek, 10 grudnia 2009 roku, w Domu Pogrzebowym św. Józefa przy 24 S. Mayflower Road w South Bend, gdzie o godz. 16:00 odmówiony został różaniec. Mszę pogrzebową odprawiono o godz. 11:00, w kościele św. Wojciecha, którego przez całe swoje amerykańskie życie była parafianką. Pochowano ją na polskim cmentarzu rzymskokatolickim w South Bend obok męża Stanisława, który zmarł w 1998 roku.
W krótkiej notatce pośmiertnej zaznaczono, że Jadwiga była aktywną członkinią katolickiej organizacji Harvest House z South Bend, zajmującej się wolontariatem i służbą społeczną na rzecz osób starszych. Lubiła robić na drutach i szydełkować. Uwielbiała kwiaty.
Historię Jadwigi opowiedziała nam Pani Krystyna Poskrobko z Narwi, córka Antoniego Żakiewicza, rodzonego brata naszej bohaterki. Pani Krystyna, obecnie emerytowana nauczycielka, od lat z pasją zajmuje się badaniem korzeni swojej rodziny, pracując nad publikacją ukazującą losy swoich przodków. Przez ostatnie lata aktywnie poszukiwała informacji o swojej ciotce Jadwidze. Wspierana przez syna Przemysława, usiłowała, niestety do tej pory bezskutecznie, skontaktować się z amerykańską rodziną Jadwigi. Poniżej zamieszczamy fotografie udostępnione dzięki uprzejmości Pani Krystyny.
Posesja rodziny Żakiewiczów na ulicy Mickiewicza w Narwi. Widok współczesny. Po prawej znacznie odnowiony, drewniany dom przedwojenny z gankiem, w którym wychowała się Jadwiga. Po lewej, murowany budynek mieszkalny, zbudowany pod koniec lat 60-tych przez jej brata Antoniego.
Pierwsze zdjęcie, które dotarło do Narwi, wykonane prawdopodobnie w I połowie lat 60-tych. Jadwiga i Stanisław w swoim domu w South Bend z trójką swoich dzieci: (od lewej) Stanisławą, Ryszardem i Danutą.
South Bend na przełomie lat 50-tych i 60-tych XX wieku (cyt. za: If you grew up in South Bend, Indiana you remember? Facebook.com).
Jedyne zdjęcie zrobione podczas wizyty Stanisława Kosmali w Narwi (1968). Można na nim dostrzec m.in. Antoniego, ojca Jadwigi, jej brata Antoniego "juniora" i bratanicę, Krystynę Poskrobko. W tle budowany wówczas dom, który stoi do dzisiaj na ulicy Mickiewicza.
Wizyta Jadwigi w Narwi (1972). Siedzą od prawej: Janina Wakulińska, Wiera Żakiewicz (macocha Jadwigi), Jadwiga Kosmala, Józefa Ryszkiewicz, Krystyna Poskrobko (bratanica, stoi), Antoni Żakiewicz (brat Jadwigi), Olga Żakiewicz (bratowa) i Piotr Żakiewicz (bratanek).
Lata 70-te. Kosmalowie przed swoim domem w South Bend w towarzystwie przyjaciół z Łodzi, którzy odwiedzali w okolicy swoją córkę.
Lata 70-te. Jadwiga i Stanisław z przyjaciółmi z Łodzi wewnątrz swojego domu.
Fotografia ze ślubu drugiej córki Kosmalów, Danuty. Po lewej Stanisław, po prawej Jadwiga. Rok nieznany (być może przełom lat 70-tych i 80-tych).
Rodzina Kosmalów podczas Świąt Bożego Narodzenia w 1992 roku. Siedzą od lewej: Ryszard i Stanisław. Stoją od lewej: Danuta, Jadwiga i Stanisława.
Święta Bożego Narodzenia w 1994 roku. Stanisław i Jadwiga z dziećmi i wnukami w swoim domu w South Bend.
Jadwiga na jednym z "eventów" Polonii amerykańskiej w South Bend (23 lipca 1998 roku). Stoją od lewej: Danuta, Ryszard i Stanisława.
Podczas tego samego wydarzenia (1998). Jadwiga z dziećmi i ich małżonkami, wnukami i prawnukiem.
Jedno z ostatnich zdjęć przysłanych do Narwi. Jadwiga ze swoimi wnukami podczas Świąt Bożego Narodzenia w 2001 roku.
Zachowało się przynajmniej kilkanaście listów z oryginalnymi kopertami, przechowanych przez Krystynę Poskrobko. Większość z lat 70-tych i 80-tych.
Grób Kosmalów na polskim cmentarzu rzymskokatolickim (Saint Joseph Cemetery) w South Bend (Foto za: https://www.findagrave.com). Napis zamieszczony na nagrobku prawdopodobnie zawiera błąd związany z datą urodzenia Jadwigi. Według akt znajdujących się w Urzędzie Stanu Cywilnego w Narwi, Jadwiga przyszła na świat 27 grudnia 1924 roku.
Krótka notatka o Jadwidze zamieszczona na stronie: https://www.findagrave.com/memorial/45265978/jadwiga-kosmala. Zawiera m.in. dane dotyczące daty jej urodzin i śmierci, chociaż data urodzin nie pokrywa się z aktami przechowywanymi w Narwi.
* * *
Bardzo dziękujemy Pani Teresie Paszkiewicz i Pani Annie Golonko z Narwi za udostępnienie rękopisu Pani Janiny Frąckowiak.